Powiatowy mordochwyt by to zrobił – szydzili współcześni z fotografa, który metodycznie robił zdjęcia lubelskim domom i ulicom. 75 lat później zdjęcia Stefana Kiełszni mają wagę dokumentu. Czyli złota.
Migawki z pewnej jesieni
22 sierpnia 2011 przy Kowalskiej 4 przez około kwadrans była jesień 1936, a może 1938 roku.
Licealiści z "Zamojskiego” ożywili jedno z kilkuset zdjęć, jakie zrobił przed II wojną światową lubelski fotograf Stefan Kiełsznia. Chodził po ówczesnej żydowskiej dzielnicy i metodycznie dom po domu, ulica po ulicy dokumentował fasady, sprzedawców, szyldy, przechodniów. Nie szukał artystycznych kadrów. W wywiadzie, jakiego w 1985 roku udzielił Krystynie Kotowicz z lubelskiego radia opowiadał, że wówczas w Lublinie bardzo dużo osób fotografowało. Szydzili z Kiełszni, że zajmuje się tak przyziemnym zajęciem. – Powiatowy mordochwyt by to zrobił – żartowali. Na szczęście dla nas – Kiełszni nie zniechęcili.
Drobna sprzedaż skór
Śladami fotografa w zeszły poniedziałek poszli licealiści. Na kamienicę przy Kowalskiej 4 wróciły skopiowane szyldy "Drobna sprzedaż skór”, "Jadłodajnia”, "Sprzedaż kopyt i przyborów szewckich”.
Anna Łukaszczyk i Beata Szczerbińska-Budzyńska przygotowały scenariusz "Performance o Kiełszni”. Uczniowie wcielili się w postaci, które przeżyły do naszych czasów – bo na magiczną, jak się okazuje chwilę – spotkali fotografa.
Mateusz Hetmański ze sznurkowym zarostem oferował szkło i szklarskie usługi. Krzyczał: A szub! Wezel a szub! A szub! Szyby! Kto potrzebuje szyby?! Szyba, szyba, szyba, szklarz szyba, a szub! Konstancja Szkudlarek była "kobietą w kocu” i sprzedawczynią malutkich porcji makagigi – żydowskiego deseru z maku, miodu i sezamu. A Ania Król fachowo oferowała cebulę.
Michał Hunek za 1 grosz sprzedawał wodę, którą nosił w wiadrach. Karolina Sadowska w czarnej marynarce, i twarzą skrytą pod rondem kapelusza była "mężczyzną w kapeluszu”. A Dawid Czajkowski grał samego Kiełsznię.
– Wszystkie dialogi pisałyśmy same, ale korzystałyśmy ze wspomnień ludzi z Historii Mówionej Ośrodka Brama Grodzka. Tam są dosłowne cytaty ich opowieści. Najlepszą aktorką okazała się Natalka Papała, kuzynka jednej z uczennic. To dziewczyna z podstawówki, grała żydowskiego chłopca i już na pierwsza próbę przyszła z opanowanym tekstem – Beata Szczerbińska-Budzyńska opowiada o kulisach projektu. – Ze skrzypaczką też była ciekawa historia, bo bardzo długo szukaliśmy muzyka. W sobotę chłopcy zobaczyli Weronikę na deptaku, jak grała. W poniedziałek była z nami na Kowalskiej.
– Mój występ kończy całą akcję, nie przebieram się za Żydówkę, po prostu gram. Link do klezmerskiej piosenki przysłała mi koleżanka, nauczyłam się ze słuchu – mówi Weronika Lankamer, która chodzi do III LO i szkoły muzycznej.
– Nie pytali się o zgodę, ale mówili, że coś się będzie działo – uśmiecha się pan Stanisław i zamiata niedopałki z chodnika. – Nie pomagamy ale i nie przeszkadzamy – dodaje siwy mężczyzna w kraciastej koszuli i dodaje beztrosko: Jestem właścicielem tej posesji. – Icka Borejsztajna nie znałem. Kupiłem kamienice od miasta na spółkę z kolegą na początku lat. 90. Nie, nie kamienicę, ruinę do rozbiórki kupiliśmy.
Po poniedziałkowej akcji "Performance dla Kiełszni” to najbardziej obfotografowany dom przy Kowalskiej. Pan Stanisław jest emerytem. – Pracowałem w górnictwie miedziowym, a potem w Bogdance, gdzie trafił mój dawny szef. Przyjechałem za nim – opowiada mężczyzna, który pytany skąd pochodzi żartuje, że z takiego powiatu, że bliżej mu było do Morza Czarnego niż nad Bałtyk. – Na emeryturze zaczęło mi się nudzić i z kolegą, nieżyjącym już Franciszkiem kupiliśmy Kowalską 4. I proszę napisać, że miasto, choć obiecywało pomoc, to nam w ogóle nie pomagało w remoncie. A nawet utrudniało – podkreśla właściciel. – Byliśmy z Franciszkiem najszczęśliwszą spółką, żadnych dyskusji o pieniądzach, żadnych kłótni. Kiedyś żona wspólnika dzwoni., że chciała uprać koszulę i w kieszeni znalazła 4 miliony złotych (przed denominacją – przyp. red.). Zaczęliśmy się zastanawiać na co one były przeznaczone – śmieje się starszy pan i wraca do zamiatania.
– W firmie by był dyrektor i trzech kierowników od zarządzania sprzątaczami, właściciel sam łapie miotłę – dodaje i znika w sklepie z tekturowym szyldem "Szewckie przybory” Icka Borensztajna.