Dla umierającej Magdy z Komarowa lekarze nie widzieli ratunku. Rozległy guz mózgu, powodujący paraliż rąk i nóg oraz ciągłe utraty przytomności kazały im postawić tragiczną diagnozę: na operację jest już za późno. Podczas gdy matka wiozła dziecko karetką z warszawskiej kliniki do szpitala w Lublinie, w Wąwolnicy za dziecko modliła się reszta rodziny. Pomoc przyszła nagle. Magda odzyskała przytomność w karetce. W szpitalu na Staszica badania nie wykazały żadnego guza - opowiada ks. Jan Pęzioł
"Nad Matką Bożą ukazała się jasność i unosić się zaczęła w górę, na przeciwległej górze o paręset kroków stanęła na lipie, jakby uchodząc z rąk niewiernych, tymczasem przerażeni Tatarzy jak najszybciej uciekali, tak że łupy co nie były na wozach i jeńców pozostawili nie myśląc o zdobywaniu wąwolnickiego zamku. Po ich ucieczce statua Matki Bożej nazad stanęła na kamieniu”.
Na pamiątkę objawienia
- Gdy fala łask zaczęła roztaczać coraz większe kręgi, ojcowie benedyktyni ze Świętego Krzyża, którzy opiekowali się kościółkiem w Kęble, postanowili przenieść figurkę do kościoła pod wezwaniem św. Wojciecha w Wąwolnicy. 8 września, w uroczystej procesji, przeniesiono ją do kościoła parafialnego, gdzie w głównym ołtarzu pozostaje do dziś - opowiada ks. Jan Pęzioł.
Dziennikarka z Lublina
W grubej księdze co strona zdarza się cud. Mniejszy lub większy. Jak chociażby historia mecenasa S., co czterdzieści lat chorował na stwardnienie rozsiane. Kto chce, niech wierzy, kto nie chce, nie!
Żywe ręce
Pamiętam, że mecenas S. chorował długo. Choroba zabijała go powoli i już położyła do łóżka. Ręce niewładne, nogi niewładne. Poprosił kogoś z rodziny, żeby przywieźli go do Wąwolnicy. Podjechali pod same schody kaplicy. Posadzili na ławce. Modlił się przeszło godzinę. Prosiłem ich na herbatę, ale mówią: "Proszę księdza, w takim stanie? Nie...” Pojechali. Po dwóch latach mecenas przyjechał do mnie i opowiada: "Na drugi dzień po powrocie z Wąwolnicy budzę się i patrzę, że... mam żywe ręce! Matko Boska!!! - krzyczę. Podnoszę się, siadam, czuję żywe nogi! Staję bliziutko łóżka. Jak będę leciał, to się nie rozbiję, bo przecież od kilku lat nawet sekundy nie ustałem bez trzymania. Normalnie chodzę. Jestem zdrów! Na drugi dzień dzwonek do drzwi. Idę, otwieram, a tam mój lekarz. Patrzy na mnie i oczy robią mu się jak księżyce. Pyta, to ty chodzisz?! Chodzę. Patrz, byłem wczoraj w Wąwolnicy i za sprawą Matki Bożej zdarzył się cud...”
Opowieść księdza Pęzioła przerywa pukanie. Czeka matka z synem. Będą się modlić w kaplicy o uzdrowienie.
Bardzo twardy cud
27 sierpnia 2001 r. ks. Pęzioł odprawił w kaplicy mszę św. o uzdrowienie chorej. Nazajutrz była operacja. W miejsce zjedzonej przez nowotwór tkanki lekarze wstawili implanty. Stan pacjentki się pogorszył. Ksiądz Pęzioł odprawiał kolejne msze.
- Potem była druga operacja, trzecia, po czwartej chora leżała jak kawał drewna. Nieżywa, nieruchoma, bez kontaktu. Rodzina czekała na zgon. Po kilku dniach Kazimiera otworzyła oczy. Jakby się obudziła. Zaczęła rozmawiać. I żyje! Jest zdrowa. W styczniu była u mnie z całą rodziną na dziękczynnej mszy. Wróciła do pracy. Nie ma śladu choroby - relacjonuje ks. Jan.
Pomoc przyszła nagle
- To było 20 lat temu. Magda z Komarowa miała wówczas półtora roku. Nagle zaczęły jej lecieć rączki. Potem nóżki stały się bezwładne. Szpital w Tomaszowie, klinika w Lublinie, karetka do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Tam była 10 dni. Straciła przytomność. Od lekarzy rodzice usłyszeli: "Jesteście jeszcze młodym małżeństwem. Magda umiera. Guz mózgu z przerzutami na płuca. Doby nie przeżyje. Jak ją sami ze szpitala wypiszecie żywą, to my ją na koszt szpitala do Lublina zawieziemy, a Lublin wam odwiezie do domu. A jak wam tu umrze, to będziecie musieli zapłacić transport. I po co ten koszt, przecież to już nic nie da”.
Zadzwonili do rodziny, że trzeba szykować pogrzeb. Na to babcia Magdy, że całą rodziną z Komarowa jadą zaraz do Wąwolnicy. Przyjechali w pięcioro. Tyle, ile ich weszło w samochód. O ósmej weszli do kaplicy. Modlili się przez godzinę. Wsiedli w samochód i pojechali do szpitala w Lublinie, do kliniki dziecięcej na Staszica, żeby czekać na karetkę z Magdą. Wchodzą. Pusto. Pewnie nie przyjechali. Pewnie Magda zmarła? Nagle patrzą: korytarzem biegnie matka Magdy i krzyczy, że cud! Że o 9 rano odzyskała w karetce przytomność. Zaczęła rozglądać się po samochodzie. Wyciągnęła rączki. Jak to lekarz zobaczył, to krzyknął, że to cud.
• To naprawdę był cud?
- Dziecko nie miało prawa żyć. Dziś Magda jest pełną energii dziewczyną. I życie przed nią.
Zabierz mnie albo ulecz
Jadę do mecenasa S. Na ścianie krzyż. Na niego mecenas potwierdzi, że to, co mówi ks. Pęzioł, jest świętą prawdą. Ale nie chce rozgłosu...
Miał wszystko - pieniądze, sławę... Kiedy przyszła choroba, zbuntował się. Lekarze potwierdzili, że to SM.
"- Boże, dlaczego mi to zrobiłeś?!” - krzyczałem. Przestałem chodzić. Cierpiałem - opowiada.
• Dlaczego pojechał pan do Wąwolnicy?
- Lekarze mówili: Będziesz cierpiał. Tonący brzytwy się chwyta. Poprosiłem siostrę: "Wieź mnie do Wąwolnicy!” Patrzę Matce Boskiej w oczy i mówię: "Albo mnie zabierz, albo ulecz!” Wróciłem do Lublina. Wnieśli mnie, położyli na łóżko. Resztę pan już wie.
• Proszę powiedzieć?
- Przysięgam na ten krzyż! Rano czuję ręce, czuję nogi. Wstaję. Stoję. Wchodzi mój lekarz. Krzyczy, że cud. Przeszedłem badania na rezonansie w Warszawie. Nie znaleźli śladu SM. Minęły 4 lata. Leków nie biorę. Teraz niech pan sam powie: czy to nie cud?