Z portretowej fotografii patrzy poważna kobieta. Ciemne oczy, ciemne kręcone włosy upięte, pewnie w kok. Zapięta wysoko ciemna suknia czy bluzka sprawia, że wygląda jak autorka szkolnej lektury z okresu pozytywizmu.
Był rok 1918, ona dobiegała 40. gdy ksiądz Idzi Radziszewski postawił sprawę jasno. Po swojemu - to znaczy jak wspominała Emilia Szeligowska - prosił i żądał, żeby się wyrzekła projektów warszawskich, a całkowicie oddała zaczętej pracy dla lubelskiego uniwersytetu.
– Mówił jak zwykle, mocno, wolno, przekonywająco, że mamy przed sobą ciężkie, bardzo trudne, ale doniosłe zadanie do spełnienia. Żeby je wykonać, musimy skupić się, wytężyć wolę, zupełnie pomijając osobiste dążenia i potrzeby... Tu jest i może będzie jeszcze nadal nędza materialna... wszystko trzeba przyjąć, znieść mężnie, oddając się Bogu całkowicie, bez reszty... I pani zdoła to uczynić... – tak Szeligowska zapamiętała słowa pierwszego rektora KUL i jak zanotowała, stały się one dla niej oparciem w chwilach ciężkich zmagań.
Rozmowa toczyła się w ówczesnym Piotrogrodzie, gdzie Szeligowska mieszkała od kilku lat z synem Jerzym.