- Miłość całe życie mną kierowała. Z różnym skutkiem było to w relacjach z mężczyznami. ROZMOWA z Renatą Przemyk, polską wokalistką
- Kolejny już raz przygotowywałem się do tej rozmowy, bo premiera pani najnowszej płyty „Renata Przemyk i Mężczyźni” była dwukrotnie przesuwana. Łatwo podejmuje się decyzje o opóźnianiu wydania albumu?
- Ostatnie miesiące w ogóle są dla nas wszystkich trudne, bo stawiają nas przed wyborami, co jest ważniejsze. Oczywistą sprawą jest, że wybierzemy bezpieczeństwo, zdrowie; że sztuka i kultura zejdą na dalszy plan w obliczu zagrożenia życia. Byliśmy zmuszeni wstrzymać się ze wszystkimi działaniami artystycznymi. Zdecydowaliśmy, że bez względu na to, jak szeroki zakres będzie mogła mieć promocja, przekażemy tę płytę publiczności, żeby chociaż piosenek można było posłuchać i się nimi cieszyć. Nie jesteśmy w stanie zrealizować trasy koncertowej z gośćmi, tak jak to było planowane. Sama też nie mogę być w wielu miejscach i pokazać tych piosenek, czego mi ogromnie brakuje - strasznie lubię kontakt z publicznością i śpiewanie na żywo, to, jak widzi się reakcję fanów i wymienia się z nimi energią.
- Wychowywała się pani w rodzinie razem z dwoma braćmi. Jak się dorasta, mając takie rodzeństwo u boku?
- Każdy człowiek ma jakieś swoje wspomnienia z dzieciństwa, bez względu na to, czy był jedynakiem, czy miał dużo rodzeństwa. U nas była duża różnica wieku. Nie byliśmy rodzeństwem, które się tak bardzo ze sobą trzyma i razem bawi. Mój starszy brat jest ode mnie starszy o 4 lata, a zawsze wydawało mu się, że jest starszy o co najmniej 100 lat i że jest daleko do przodu, miał zupełnie inne zainteresowania i zostawiał mnie z tyłu. Z kolei mój młodszy brat jest ode mnie młodszy o 10 lat. Troszeczkę mu matkowałam, a kiedy dorastał, to wyjechałam już na studia. Nie spędzaliśmy razem jakoś bardzo dużo czasu.
Byłam bardzo samodzielnym dzieckiem. Sama wynajdowałam sobie jakieś zajęcia w domach kultury i na nie uczęszczałam, nie obciążając rodziców, którzy byli bardzo zajęci. Tak naprawdę, każdy z nas chodził własnymi ścieżkami.
- Nawiązując do tytułu pani płyty, czy lubi pani towarzystwo mężczyzn?
- Lubię, tylko to jest bardziej tak, czy lubi się towarzystwo ludzi w ogóle (śmiech). Jeśli są mili, przyjacielscy, życzliwi, dowcipni i też tacy, na których można polegać - uwielbiam. Jest na styku płci taka specyficzna energia. Czy jest to jakiś rodzaj flirtu, czy jakiś zaczątek związku… Takie spotkanie dwóch światów. Zawsze mnie to fascynowało i przyznaję, że długie lata nie rozumiałam mężczyzn. Naprawdę, aż tyle się nie zmieniło (śmiech). To są zupełnie odmienne światy, tyle że z wiekiem gdzieś ta świadomość wzrasta: jesteśmy bardziej świadomi tych różnic i bardziej życzliwie do nich nastawieni. Rozumiemy, że to są inne drogi myślenia i inne sposoby pojmowania emocji. W pewnym momencie zdajemy sobie sprawę z tego, że taki dialog wymaga zupełnie innego podejścia.
Marzyłam o tym, żeby te piosenki podzielić na dwoje. Żeby ten ciężar emocjonalny, który jest w nich zawarty, można było nosić we dwójkę. Na styku tych naszych energii, pozornie różnych, wydarzyło się coś bardzo interesującego. Każda z tych piosenek to jest rodzaj relacji, wspólna opowieść o tym, co nas łączy, ale też o zewnętrznym świecie: o tym, co może nas dzielić, co nas boli, co nas cieszy. To było ogromnie ciekawe doświadczenie, zaśpiewać razem z każdym z tych moich trzynastu panów.
- Patrząc na tych artystów, którzy śpiewają razem z panią, można odnieść wrażenie, że trzeba znać trzynaście różnych języków, żeby się z nimi porozumieć...
- Z każdym jest trochę inaczej, bo to są przeróżni mężczyźni. Tacy, których siła objawia się w ich spokoju, mądrości, zrównoważeniu - jak Adam Nowak. Artur Andrus jest bardzo spokojny i zrównoważony, ale to jest typ dowcipu Bustera Keatona, że nawet jak mówi coś poważnie, to i tak się ludzie śmieją. Poważny i spokojny jest też Wojtek Waglewski, a z nim przygoda była jeszcze inna, bo zaśpiewaliśmy piosenkę, którą on napisał dla mnie na płytę „Tylko kobieta” 25 lat temu (utwór „7:05” - przyp. aut.). Teraz, jako mocno dorośli ludzie, śpiewamy ją razem. Ma przez to dodatkowe znaczenia, jest jeszcze głębsza i mądrzejsza. To było aż mistyczne przeżycie, znaleźć się w tej przestrzeni razem z nim.
Mądry i spokojny, ale z odrobiną szaleństwa, jest John Porter, który ukochał sobie jedną z piosenek i chciał przetłumaczyć ją na język angielski (w oryginale utwór „Niech mnie ktoś obudzi”, a na tej płycie pod tytułem „Come Wake Me” - przyp. aut.). Śpiewamy ją w dwóch językach. Zupełnie inaczej jest z Czesławem Mozilem, który jest po prostu samą lekkością, zabawą, dowcipem, a w tym wszystkim, na dnie, jest głęboka mądrość. Jeszcze inaczej jest w takiej przestrzeni romantyzmu, ciepła, z aksamitnym głosem Skubasa czy Leskiego. A jak Marek Dyjak śpiewa, że „Babę zesłał Bóg”, to kto z nim będzie dyskutował (śmiech).
Namówiłam Grzegorza Turnaua do zaśpiewania piosenki o zazdrości i się udało. Kiedy Vienio rapuje o kłamstwie, to jest ono jeszcze bardziej bolesne, a śpiewający rozdzierającym głosem o końcu miłości Damian Ukeje, sprawia, że serce pęka. Igor Herbut, podobnie jak Buslav, reprezentuje taką męskość atawistyczną, taką z głębi siebie. To jest jak krzyk rannego zwierzęcia. Te emocje są tak dojmujące, że jak Buslav wychodził po nagraniu swojej partii, to oboje spotkaliśmy się ze łzami w oczach. Z tej piosenki (utwór „Ten taniec” - przyp. aut.) zrobiła się opowieść o końcu świata, o końcu miłości na pewno. Dlatego musiała być jako ostatnia na tej płycie.
Śmieję się, że ta moja czternastka, bo jeszcze producent Tomek „Harry” Waldowski, wspólnie stworzyłaby tego mężczyznę idealnego. Można byłoby przeżyć z nim wszystkie możliwe kolory i to bardzo intensywnie.
- To byłaby ciekawa mieszanka temperamentów.
- A kobieta jedna nosi wszystko w sobie (śmiech). Zależało mi na tym, żeby każdy z panów zaśpiewał pierwszy i pokazał mi właśnie, jak to pojmuje, jakim językiem emocjonalnym śpiewa. Może poza Czesławem, gdzie nagraliśmy tak zwanego „żywca”, czyli na żywo w studiu, bo z nim idzie się natychmiast na całość.
Starałam się odczytać język emocjonalny, który każdy z nich mi proponuje. Ja te piosenki śpiewałam już setki razy, bo powstawały na przestrzeni 30 lat. Potrzebowałam, żeby ktoś mi je pokazał na nowo.
- Każdy z tych mężczyzn kojarzy się pani z konkretnymi emocjami?
- Tak. Piosenki były dobierane do nich tak, żeby poczuli się w nich naprawdę dobrze. Musieli zaakceptować, że to jest przestrzeń, w której się właśnie tak czują i że są gotowi na to, żeby stworzyć zupełnie nowy emocjonalny świat. Czasem piosenka chwytała natychmiast, a czasem były dwie czy trzy do wyboru.
- Kiedy rozmawiałem z Markiem Dyjakiem, to często mówił o miłości. Przekonywał, że jest ona najważniejsza w życiu. Pani też tak uważa?
- Zgadzam się z tym. Miłość całe życie mną kierowała. Z różnym skutkiem było to w relacjach z mężczyznami. Największą spełnioną miłością w moim życiu jest miłość do córki. To jest coś absolutnego, coś, co przewartościowało mi życie i zbudowało je na nowo. Od czasu pojawienia się córki w moim życiu jestem kompletnie nowym człowiekiem. Muszę przyznać, że bardziej otworzyłam się na miłość w ogóle.
Byłam bardzo krytyczna, wymagająca od siebie i trochę „zero-jedynkowa”. Zaczęłam te wszystkie niuanse wybaczać przede wszystkim sobie. To ułatwiło mi wszystkie inne relacje. Ważna jest dla mnie miłość do świata w ogóle - do ludzi, natury, siebie samej. W momencie, kiedy nie umiemy kochać siebie, to też nie jesteśmy w stanie w pełni pokochać kogoś. Jest to rodzaj niekompletności, który nas blokuje i nie pozwala stworzyć pełnej relacji.
- Nie ma pani, mimo wszystko, takiego poczucia, że coś panią ominęło w życiu?
- Moje życie jest bardzo intensywne i mam wielkie szczęście do ludzi w ogóle. Nauczyłam się podchodzić do tego w taki sposób, że gdyby nie wszystkie te smutniejsze sytuacje w życiu, to też byłabym niekompletna. Nie miałabym pełni odczuwania, wszystkich możliwości, nie wiedziałabym, o czym śpiewam. Ja przeżyłam „siódme niebo” i wiem, co to znaczy być absolutnie szczęśliwym, ale też wiem, jak to jest być na dnie.
Myślę, że po tylu latach to słychać w moich piosenkach i to w sztuce się bardzo przydaje. Nie chcę się użalać i mówić, co mogłabym zrobić inaczej. Czy byłoby lepiej? Nie wiem. Nie byłabym tym samym człowiekiem, którym jestem teraz - świadomym, jak dużo dobrego mi się w życiu przydarzyło. Widocznie tak miało być. Pracuję nad tym, żeby móc wybaczyć wszystkim tym, którzy współuczestniczyli w tych smutniejszych momentach. Chcę być jeszcze bardziej wdzięczna tym, na których zawsze mogłam liczyć.
Wraz z dojrzewaniem przychodzi takie spojrzenie, że nie możemy trwać w stanie permanentnego szczęścia. Te „góry” i „doliny” to jest absolutnie naturalny stan i jak mówi buddyjskie przysłowie: to też minie.