(fot. Wojciech Nieśpiałowski)
Jestem Polakiem. Mieszkam w Tajlandii. Prowadzę firmę w Anglii. Mam brokera w Singapurze. Mogę być w dowolnym miejscu, do pracy potrzebny mi jest tylko telefon i komputer. To, co zarabiałem kiedyś w rok, teraz mogę zarobić w miesiąc. A jak mnie kiedyś dziecko zapyta, jak wygląda słoń, to go po prostu zabiorę na plażę i pokażę. A nie tylko na obrazku, bo taty nie stać.
• Zacznijmy od początku…
PIOTR MARCIN MOTYL: – Na uczelni w Warszawie spotkałem Tada Witkowicza. To jeden z najbogatszych Polaków, kilkadziesiąt lat temu wyemigrował do Kanady, wprowadził dwie firmy na giełdę technologiczną NASDAQ.
Ja od 2006 r. prowadziłem własną firmę. Chciałem coś więcej, ale nie znałem angielskiego, nic nie wiedziałem o innych krajach, o kulturach, o rynku międzynarodowym. Tad nie zostawił na mnie suchej nitki.
Stwierdziłem wtedy, że muszę zacząć od angielskiego. Tylko gdzie? W Anglii, gdzie więcej Polaków niż Anglików? W radiu internetowym natknąłem się na wywiad z Polakiem, który w Tajlandii prowadzi sieć szkół językowych. Napisałem do niego na Facebooku. Odpisał, bym przyjechał. Zrobiłem wizę i pojechałem. Tam, w szkole międzynarodowej, nikt nie mówił po polsku, więc motywację do nauki miałem dużą. Zapisałem się też na kurs języka tajskiego.
• Mówi pan po tajsku?
– Rozmawiać potrafię całkiem płynnie. Z pisaniem gorzej. Z moją dziewczyną Cherry komunikujemy się w takim naszym trzecim języku. Jeśli wiem, jak powiedzieć po tajsku, to mówię, jeśli nie, to po angielsku, a ostatecznie po polsku. Taki pol-taj-glish.
• Już na kursie językowym zapadła decyzja „zostaję tu”?
– Tajlandia to kraj, który albo się kocha, albo nienawidzi. To nie jest miejsce dla wszystkich. Jest wiele plusów: lato praktycznie przez cały rok, dobre jedzenie… Przez pierwsze cztery miesiące jeszcze nie wiedziałem, czy chcę zostać, ale podobało mi się. Przez jakiś czas podróżowałem. Jeździliśmy tam, gdzie było słońce.
• Za co?
– Już wtedy przez zdalny magazyn prowadziłem hurtownię elektroniki, sprzedawałem części podzespołów do telefonów komórkowych. To nie były duże pieniądze, ale wystarczało. Wiele osób, którzy tam mieszkają, sprzedaje coś na Amazonie czy eBay’u. Prowadzi sklepy internetowe, kursy internetowe czy bloga. Ja dziś mam jedną firmę w Anglii – to ta, która zajmuje się consultingiem branży e-commerce. Drugą w Tajlandii, by mieć wizę. Inwestuję też na giełdzie w Singapurze. Bardziej wierzę w to, że firmy będą płaciły dywidendy, niż w to, że będzie istniał polski ZUS.
• Rodzinne miasto?
– Niewielka miejscowość – Krępiec pod Świdnikiem. W Lublinie chodziłem do Technikum Energetycznego, tam zdawałem maturę.
• Studia?
– Studiów generalnie nie ukończyłem. Zrobiłem absolutorium, ale nie złożyłem pracy licencjackiej. Potem na prywatnej uczelni zrobiłem MBA. To tam poznałem wielu przedsiębiorców, jak np Andrzeja Blikle. Ludzi, którzy niekoniecznie mają dobre wykształcenie, ale potrafią zrobić biznes od podstaw.
• Jest pan tam, podróżuje, pracuje…
– Na początku człowiek się zakochuje w tym kraju. Potem realia: trzeba się jakoś sfinansować i przejść przez restrykcyjne kwestie wizowe, czyli największą bolączkę wszystkich nacji, nie tylko Polaków.
W Polce dużo chorowałem, co najmniej miesiąc w roku byłem na antybiotykach. Tam, po zmianie diety (przestałem jeść nabiał), przestałem chorować kompletnie. W domu praktycznie nie mamy żadnych leków.
Tajska kultura mi bardzo odpowiada, ludzie są bardzo grzeczni, spokojni, uśmiechnięci. Buddyzm to nie tyle religia, co filozofia. Tajowie żyją więc bez większego planowania, z dnia na dzień. Znaleźli też idealny balans między pracą a odpoczynkiem: 20/80. 20 proc. pracują, 80 proc. odpoczywają.
To sporadyczne przypadki, ale bywają też agresywni – wtedy, gdy „stracą twarz”. Dlatego nie możemy kogoś publicznie obrazić, bo to wielka hańba dla takiej osoby.
Oprócz Tajlandii byłem też w Malezji, Indonezji, Singapurze, Laosie, Kambodży. Lubię sprawdzić wszystkie możliwe opcje. Lubię mieć wybór.
• Dlaczego akurat Bangkok?
– To miasto ma niesamowity klimat, oczywiście poza miejscami turystycznymi. Dla mnie osobiście bardzo ważny jest też szybki internet. Kilka lat temu był z tym duży problem, dziś już jest lepiej. Jak się wybiera mieszkanie, to nikt nie patrzy na to, czy ma balkon, ale ile jest basenów w okolicy. Basen jest standardem, którego i tak nikt nie wykorzystuje. Ja w ciągu pół roku to jestem tam trzy razy, nie więcej.
• Koszt mieszkania w dobrym standardzie?
– Od 1000 zł. 2000–2500 zł kosztuje apartament o bardzo wysokim standardzie.
• Przeczytał pan kiedyś „4-godzinny tydzień pracy” Timothy’ego Ferriss’a. Udało się to osiągnąć?
– Ja pracę zaczynam o godz. 15. Głównie ze względu na różnicę czasową, bo wtedy w Polsce jest 9. Wyeliminowałem też wiele rzeczy, których nie muszę sam robić. Do godz. 19, czyli 13 polskiego czasu, jestem w stanie załatwić to, co najważniejsze.
4-godzinny tydzień pracy to dobry chwyt marketingowy. Ale ja zawsze byłem pracoholikiem. Nigdy nie zarejestrowałem się jako bezrobotny, wstyd by mi było. Więc nawet jak nie pracuję, to np. dużo czytam. Ostatnio o inwestowaniu. Inna sprawa, że tylko przez cztery godziny człowiek jest rzeczywiście efektywny. A potem to Facebook… Ja pracuję, kiedy mam flow, wtedy nawet do 4 rano. Ale jak mi nie idzie, to odpuszczam.
• Co robił pan wcześniej?
– Kiedyś byłem tak nieśmiały, że mając 20 lat czekałem aż wszyscy wyjdą ze sklepu, bym mógł zrobić zakupy. Nikt mnie nie chciał przyjąć do pracy, więc zostałem przedstawicielem handlowym. Na początku sprzedawałem szare mydło. Pamiętam, że przez pierwszy tydzień nie sprzedałem nic.
• Zaliczył pan dwa bankructwa.
– Utratę płynności finansowej. Pierwszym razem, w 2008 r., przeinwestowałem. W 2011 miałem przejęcie w firmie – trzech handlowców się dogadało i założyło własną.
Generalnie jestem człowiekiem, który bardzo lubi ludzi. Na listach znajomych mam ok. 30 tysięcy.
• 30 tysięcy?
– To mało. Osobiście poznałem 30–40 tysięcy. Przez lata pracowałem jako przedstawiciel handlowy, zawód przez wielu znienawidzony, ale ja bardzo go lubię. Poznawać ludzi, budować relacje. Po to też robię ten cały networking – szukam kogoś, kto się na czymś zna, ja mu w czymś pomogę, on mi w czymś innym. Tak to działa.
Ci znajomi czasem przyjeżdżają, zwykle ze smakołykami, trunkami z Polski. Ja praktycznie w ogóle nie piję, a więc musiałem ten problem jakoś rozwiązać. Nie powiem przecież komuś: nie przyjeżdżaj. Mówię więc: przyjedźcie w jednym terminie. Ja wtedy zorganizuję hotel, a w międzyczasie pojedziemy na wyspę. Dzięki temu mam teraz więcej czasu.
Co jeszcze jest dla mnie ważne? „Załatwiłem” kilka związków, bo byłem zapracowany. Praca w koncernach po kilkanaście godzin, siedem dni w tygodniu. Od ciągłej jazdy samochodem pojawiły mi się też problemy z kręgosłupem.
• Ktoś ze znajomych też się na taką przeprowadzkę zdecydował?
– Wielu przyjeżdża na zimę. Jak ostatnio była u nas ekipa Dzień Dobry TVN to zastała grupę ok. 30 osób. To byli: graficy, programiści, specjaliści od SEO, konsultanci, tłumacze.
• Ale potem jednak wracają do Polski…
– Bo Polska jest pięknym krajem. Na wakacje. Lato mamy wspaniałe, ja też tu wtedy wracam. A życie w Azji ma też przecież minusy…
Ciężko buduje się relacje. Oni nie rozumieją naszej kultury, my nie znamy ich historii. Zanim Taj zaufa białemu człowiekowi, to może minąć nawet rok. W Azji biznes robi się tak: najpierw idziemy na kolację, poznajemy się. Ja zapraszam go do siebie, on zaprasza mnie. Azjata bada, jak my traktujemy rodzinę, swojego partnera. Czy się uśmiechamy, czy jesteśmy wiarygodni. I dopiero wtedy zaczynamy nawiązywać relacje biznesowe. Dużo polskich firm popełnia ten błąd, że chce wszystko załatwić podczas jednego spotkania. W wielu przypadkach Azjata się wtedy wycofuje.
Kolejna rzecz to tajskie prawo. By uruchomić tam firmę, 51 proc. udziałów musi mieć Taj. Tylko w projektach dotyczących transferu technologii obcokrajowiec może mieć 100 proc. Plus kwestie wizowe i biurokracja. Nie wszystkim to odpowiada. Ale ja do biurokracji przyzwyczaiłem się już w Polsce.
• Na swoim blogu pisze pan, że łatwiej się nauczyć tajskiego, niż polskiej ustawy o działalności gospodarczej...
– Tam państwo nic od ciebie nie chce, ale też nic ci nie da. Edukacja jest kilkukrotnie droższa. Za wszystko się płaci. Ale szpitale wyglądają jak 5-gwiazdkowe hotele. Kiedyś podczas ćwiczeń złapał mnie skurcz. W ciągu godziny rezonans, trzech specjalistów, wszelkie badania. Zapłaciłem za to 260 zł. A medycyna estetyczna jest bardzo popularna i tania. Z kolei wielu Australijczyków przyjeżdża do Tajlandii do dentysty.
• Więc własna firma albo praca w szkole językowej…
– Niekoniecznie. Na etatach pracuje bardzo wielu programistów z Zachodu. Sporo ludzi pracuje w branży turystycznej; w centrach divingowych, resortach, hotelach, zdarza się, że i w restauracjach.
Myślę, że w samym Bangkoku mieszka nie więcej niż 400 Polaków. Wielu też starszych. Po 50. roku życia można dostać do Tajlandii wizę emerycką. Trzeba tylko pokazać, że się ma na koncie 60–80 tys. zł.
Wielu też mieszka tam i żyje z wynajmu mieszkań w Polsce.
• Ile trzeba mieć, by żyć tam na luzie?
– Jak wyjeżdżałem to zakładałem, że 1000 dol. na miesiąc powinno wystarczyć. Okazało się, że za te pieniądze to bardzo dobrze można żyć. Mieszkanie (pokój z kuchnią, 2 km od centrum), można znaleźć za 800 zł. Jedzenie jest tanie. Taksówka to 50 gr za kilometr. Paliwo – 3 zł za litr. Kosztują imprezy, jeśli ktoś na nie chodzi. Ja zawsze mówię tak: za to, co wydaje się w Polsce, to tam standard życia jest dwa razy wyższy.
• Dziś uczysz innych jak prowadzić biznes z każdego miejsca na świecie.
– Mieszkając w Tajlandii mogę wyróżnić się z tłumu. To też moja strategia marketingowa. Kultywuję i propaguję ideę wolności i niezależności. Szybko okazało się, że jest sporo ludzi takich, jak ja. Wiele osób marzy o tym, by zorganizować swój biznes tak, by móc prowadzić go z każdego miejsca na świecie. A dziś to dużo łatwiejsze niż kiedyś.
Raz do roku robię konferencje na temat e-commmerce – Event BPG. Raz w Polsce i Singapurze, Bangkoku. Z większością ludzi, którzy na nie przyjeżdżają, znamy się od lat. Ktoś sprzedaje przez internet książki, inny kwiatki, ktoś eksportuje z Tajlandii egzotyczne rybki. Wielu jest tu Polaków przedsiębiorczych, bo z socjalu nie da się tutaj żyć. Nie można pracować na Uberze, wykonywać prac fizycznych jak w Anglii.
Od 2006 r. sprzedałem na Allegro miliony przedmiotów. Wiem, że nie chodzi wcale o to, by sprzedać teraz, natychmiast. Ale o to, by klient kupował u nas przez lata różne produkty. Wtedy koszt marketingu czy reklamy będzie dużo niższy. Nie jest łatwo sprzedawać przez internet np. materace, ale można to zrobić. Z tego kanału sprzedaży może korzystać nawet fryzjer.
Mam dostęp do dużej bazy przedsiębiorców, wiec mogę kogoś polecić i jeszcze na tym zarobić. Prowadzę też kursy internetowe.
Samoedukacja w Polsce dopiero startuje, na świecie jest tego dużo więcej. Tą drogą można się nauczyć języka, programowania czy retuszu zdjęć.
• Często w Polsce?
– W tym roku jestem pierwszy raz, w zeszłym byłem dwa razy. Ale z mamą rozmawiam co niedzielę po kilka godzin. W końcu mnie też stać, by zabrać mamę na miesięczne wakacje.
Pochodzę z małej miejscowości, więc start był ciężki. Ale dziś z nawiązywaniem relacji nie mam żadnego problemu. Poznaję ludzi, którzy prowadzą wielkie firmy, np. szefa Google. Nie boję się. Załóżmy, że tracę wszystko, zostaję w samych majtkach, ale mam kontakty. Czy wstanę czy nie, to 500 dol. miesięcznie zawsze mi się na koncie pojawi. Po co mi lepiej?