Mistrzostwo Polski, ćwierćfinał Ligi Mistrzyń, po raz szósty Puchar Polski, nominacje "Przeglądu Sportowego”, zachwyty z jednej strony. Z drugiej niepewność jutra i szukanie sponsorów. Za kilka dni Andrzej Drużkowski spotka się z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim. Czy zawiezie do Warszawy dobre wiadomości?
w Norwegii, odnosił sukcesy, dobrze zarabiał. Skąd Lublin?
- Po raz pierwszy byłem na Lubelszczyźnie w Kraśniku w 1987 roku na meczu Stali Kraśnik. W tych latach trzy dziewczyny z Lublina (Kozak, Strzałkowska, Nabożna) zdobyły brązowy medal na Mistrzostwach Świata w Seulu w młodzieżowej piłce ręcznej.
• Pracował pan wówczas
w Elblągu?
- Tak, stworzyłem drużynę, która z trzeciej ligi dostała się do pierwszej, zdobyliśmy mistrzostwo Polski, ale że ojców sukcesu było za dużo, wyjechałem do Norwegii. Po siedmiu latach pracy zadzwonił do mnie Tadeusz Strzęciwilk, którego Montex dostał się do pierwszej ligi i zajął czwarte miejsce.
• Co pan mu odpowiedział?
- Odpowiedziałem: Czemu nie! Spotykaliśmy się trzy razy, za każdym razem odpowiadałem mu, żeby poszukał kogoś innego na trenera, bo ja mam w Norwegii dobry układ.
• Czym pana skusił?
- Nie wiem, jak to się stało, że mnie namówił. Daję słowo, że w ogóle nie rozmawialiśmy o pieniądzach. Trafił mnie jedną rzeczą. Powiedział, że jest historia piłki ręcznej w Polsce i tam nie ma mojego nazwiska. To był celny strzał.
• Zawierzył pan Strzęciwilkowi?
- Od razu wiedziałem, że to jest porządny facet, z ikrą, nie jakiś tam bajkopisarz, pseudobiznesmen czy łobuz. Przyjechałem do Lublina.
• Czy wówczas świtało
panu w głowie, że stworzy
pan w Lublinie zespół światowej klasy?
- Jak miałem przypomnieć Polsce swoje nazwisko, to musiałem przypomnieć dobrze. Zaparł się Strzęciwilk, zaparłem się ja - i poszło. Jak Boga kocham, myśmy nic nie podpisywali. Wierzyliśmy sobie na słowo. Na słowo żeśmy się umówili i to słowo do dzisiejszego dnia obowiązuje.
• Pamięta pan pierwszy mecz?
- Pojechaliśmy do Ruchu Chorzów. Wygraliśmy i potem poszło jak z płatka.
• Jakie gwiazdy miał pan wówczas w zespole?
- Zdecydowanie największą gwiazdą była Nabożna, lublinianka z krwi i kości, król strzelców w I lidze, wieloletni kapitan o dużym autorytecie sportowym. Na pewno gwiazdą była Ejsmont i była to gwiazda formatu europejskiego.
• Wraz z panem do zespołu przyszła Luberecka.
- Pamiętam, że miała wówczas ciężką kontuzję, właściwie postawiono na niej krzyżyk. W Norwegii zrobiono jej operację, rokowania były słabe. Strzęciwilk się uparł, ściągnął do Lublina, zoperował. Wiola oddała mu jego zaangażowanie z nawiązką.
• Po zdobyciu mistrzostwa Polski przyszła kolej na puchary?
- Wówczas największą nagrodą i największym sukcesem była możliwość zagrania z Hypobankiem Wiedeń o Ligę Mistrzyń. Przetrzepali nam skórę, ale zagraliśmy z zespołem, który pięć lat pod rząd zdobywał Puchar Europy. Mimo porażki, walczyliśmy do końca. Hypo nauczył nas walczyć. Bo trzeba dostać od ojca lub życia w dupę, żeby się podnieść i walczyć.
• Który z dotychczasowych sukcesów ceni pan sobie najbardziej?
- Najwyżej cenię sobie dwie sprawy: zdobycie Pucharu Europy i to, że udało się stworzyć zespół ludzki, w którym co roku pojawia się ktoś, kto zaskakuje wszystkich. Pamiętacie, jak przyszła Sabina Włodek? Takie malutkie dziecko. Niedowiarków było wielu: Strzęciwilk zwariował, gdzie takie dziecko będzie grało?! No i jest: najlepsza skrzydłowa Europy! To są te satysfakcje. One prowokują do dalszej walki.
• Czasem trudno mężczyźnie zapanować nad jedną kobietą.
Pan ma ich średnio siedemnaście. Jak się panuje nad takim żywiołem?
- Z kobietą łatwiej o sukces niż z mężczyzną. Kluczem jest to, że jak w coś uwierzy, to da z siebie wszystko. I choć potrafi wpadać z jednej skrajności w drugą, to walczy jak lew. Choć potrafi być fantastyczna, to bywa też fantastycznie podła. Raz jest jak najwspanialsza kochanka, innym razem jak bestia. Dlatego wygrywa, roznosząc przeciwnika na strzępy.
• Czy w tym panowaniu pomogły panu nauki Huberta Wagnera?
- W Busku Zdroju rozmawialiśmy trzy i pół godziny. O tym, że można próg odporności organizmu przesunąć do granic wytrzymałości. Rozmowa nauczyła mnie pewności, zdecydowania, zebrania w sobie i tego, że aby wygrywać, trzeba czuć sport całym sobą, od palców po naczynia włosowate. Powiem tak: żeby wygrywać, trzeba być katem i dyplomatą.
• Za co jeszcze podziwia pan swoje dziewczyny?
- Za charakter. Za to, że na treningach dają z siebie wszystko. Zostawiają za sobą chimery, kłopoty, niedyspozycje i idą na całość. Za to, że na parkiecie tworzą znakomity, mądry zespół. I zawsze są głodne gry.
• Co jest ważniejsze: predyspozycje psychiczne czy fizyczne?
- W anatomii sukcesu liczą się obie cechy, które muszą harmonijnie współgrać z sobą. Wtedy można wychodzić obronną ręką z każdego zakrętu. W sporcie i w życiu.
• Kto jest w tej chwili sercem
i mózgiem zespołu?
- Wiola Luberecka. Ma cechy przywódcze, ogromny autorytet, dzieli się doświadczeniem. Prawdziwy kapitan.
• W sporcie osiągnął pan absolutny szczyt. Ciężko jest być na górze?
- Jak rano wstaję i się golę, to widzę, że nie jestem taki najgorszy. Krzywdy nikomu nie zrobiłem, parę medali zdobyłem, coś by trzeba jeszcze zrobić. Jeszcze powalczyć. Kiedy pojechałem do Warszawy, kiedy całowała mnie Szewińska, gratulując wyboru na najlepszego trenera kobiecej drużyny, spotkało mnie tak wiele wyrazów uznania, teraz będą u prezydenta Kwaśniewskiego, to chciało się żyć. I choć czasem czuję bolesne razy od miejscowych zawistników, to te ukąszenia są mi potrzebne, żebym dalej walczył.
• Miał pan takie chwile, żeby powiedzieć: No dobra, koniec tej zabawy?
- Nie, nigdy!
• Jak pan odpoczywa i jak zbiera siły do dalszej walki?
- Pakujemy z żoną wędki do samochodu i jedziemy do Bychawy, na zaplecze zalewu. Są tam cztery stawy, fantastyczna chata. I wędkujemy.
• Z żoną?
- No jasne. Często jest lepsza ode mnie. Jak popatrzę na spławik, pochodzę, porzucam błystką, wyluzowuję się. Tak ładuję akumulatory.
• Jak się pan dziś czuje
w Lublinie?
- Choć jestem tu obcy, to kocham to miasto i chciałbym, żeby było szczęśliwe. Kiedy patrzę na Lublin z perspektywy ośmiu lat, wydaje mi się, że przegrało swoją wielką szansę. Ja bym tej szansy nie przegrał. Symbolem tej przegranej niech będzie spóźniony remont al. Kraśnickiej. Wielokrotnie wracałem do Lublina od tamtej strony, często zmęczony, więc samochód prowadziła żona. Kiedy wpadaliśmy na Kraśnicką, wpadaliśmy w dziury. Budził mnie łomot kół, budziłem się, wiedząc że jesteśmy w Lublinie. Przez lata dziurawa Kraśnicka utożsamiała się z Lublinem. Nie musiało tak być, bo dawno to można było zrobić. Z wyboru stawialiśmy na zadupie. Wydaje mi się, że stawiamy nadal...
- Może być tak, że tej wspaniałej piłki może w Lublinie za chwilę nie być. Ktoś był, kogoś nie ma, ja pójdę dalej. Jestem przecież tylko pachołkiem sportu...
• Powiedział pan, że w Elblągu sukces miał wielu ojców. Teraz, gdy Montex jest na zakręcie, szukacie dodatkowego sponsora, czy pomaga wam miasto, urzędnicy?
- Wolę nie poruszać tego tematu.
• Dlaczego? Przecież żyje pan
w tym mieście, dziewczyny je rozsławiły w świecie...
- Byłem u wiceprezydenta Wojciechowskiego, który trzyma pieczę nad sportem, żeby ratował piłkę ręczną w Lublinie. Byłem osiem miesięcy temu, ale rozmowa nie przełożyła się na konkrety. Co do administracji, spuśćmy zasłonę milczenia. A wydaje mi się, że po takich sukcesach warto by było temu zespołowi podać rękę.
• Kiedyś dostaliście Nagrodę Miasta Lublina...
- ...Po raz pierwszy za sukcesy sportowe. Nagroda wyniosła 10 tys. złotych, ale do nas nie dotarła, bo została skasowana przez Urząd Miejski, który jest właścicielem MOSiR, na poczet opłaty za salę. Fajne, co?
• Fajne, bo w innych miastach drużyny, które przynoszą tyle sławy, płacą za halę symboliczną złotówkę.
- Albo, jak w Gdyni, dostają nowiutką halę. O której my sobie możemy tylko pomarzyć. I tak marzymy od 10 lat. Ileż to nie było koncepcji, pomysłów, projektów! Stanęło na tym, że w wąwozie między Czubami a LSM straszy rdzewiejąca konstrukcja, a my przykrywamy sztuczne lodowisko. Można i tak. Zresztą sprawa hali to chyba największa porażka Strzęciwilka i tego miasta. Takie to już nieudane miasto...
• Może to kwestia stylu życia Polaków?
- W Norwegii hale są ośrodkami rekreacji, odpoczynku i zabawy, do których przychodzi się rano, w południe i wieczorem. Tam non stop tętni życie. No i ludzie żyją sto, sto dwa, sto pięć lat. A u nas w polu straszy żelazny wrak, który miał być halą. A wokół, w trawie, czterdziestolatki piją tanie wino, czternastolatki kurzą tanie papierosy...
• Jakie ma pan marzenia?
- Na razie jestem spokojny, bo mówi się, że spokój cechuje mistrza. Ale marzy mi się, żeby coś nowego zrobić.
• Co?
- Żeby w Lublinie 2 tys. dzieciaków grało w ręczną i utożsamiało się z dziewczynami. Żeby zarazić ludzi stylem życia, o którym mówiłem wcześniej. To mnie rajcuje.
• Wierzy pan w realizację takich marzeń?
- Wierzę, że z chwilą wejścia do Unii Europejskiej zacznie się w Polsce profesjonalny sport. Że, jak w Norwegii, przedsiębiorcy będą zabiegać o sponsoring. Bo z tego tytułu, że płacą na sport, będą mieć zlecenia na najważniejsze inwestycje w regionie. Wszystko jest bez łaski. I bez korupcji. Wierzę, że w szkołach nauczyciele przestaną odbębniać zajęcia z wf. Że młodzi ludzie będą chodzić na siłownię, halę, basen, do teatru i do biblioteki.
• Jakie marzenia mają dziewczyny?
- Żeby zagrać w igrzyskach olimpijskich.
• Zagrają?
- Nie ma wyjścia. Przecież reprezentacja Polski to Montex.
Waldemar Sulisz