Rozmowa z Mariolą Zagojską, śpiewaczką, która zagra Anioła i Śmierć w "Pastorałce” Leona Schillera w Filharmonii Lubelskiej.
Czy mała Mariola przypuszczała, że zostanie śpiewaczką operową?
– W dzieciństwie dużo śpiewałam i grałam na gitarze. Występowałam na ogniskach. Moja mama była przedszkolanką z powołania. Wiecznie ćwiczyła na pianinie, śpiewała piosenki. Kiedy grała, ja tańczyłam. Później mama zapisała mnie do szkoły muzycznej na fortepian. Skończyłam i nagle moje zainteresowania się zmieniły.
Na?
– Zapisałam się do klubu jeździeckiego, pokochałam konie i psy. I postawiłam zostać lekarzem weterynarii. W szkole średniej przeniosłam się do klasy biologiczno-chemicznej, zrezygnowałam ze szkoły muzycznej. Kiedy szłam złożyć papiery na weterynarię, spotkałam dawną panią profesor ze szkoły muzycznej. Złapała się za głowę. – Ty weterynarzem? Tak drobna dziewczynka i będziesz leczyć wielkie zwierzęta? A może jednak muzyka?
Zmieniła pani plany?
– Tak. Zaniosłam papiery na Wydział Artystyczny UMCS. Podczas studiów na wychowaniu muzycznym ukończyłam średnią szkołę muzyczną na wydziale wokalnym. Później były kolejne studia w Akademii Muzycznej w Katowicach na wydziale wokalno-aktorskim.
To wtedy zaśpiewała pani Stabat Mater Karola Szymanowskiego?
– Zaczęłam śpiewać w Operze Bytomskiej. W Katowicach dowiedziałam się, że w Teatrze Muzycznym w Lublinie poszukują solistów. Zgłosiłam się na przesłuchanie, dostałam angaż. Przez osiem lat wyśpiewywałam pierwszoplanowe role w przedstawieniach "Baron cygański”, "Straszny dwór”, "Carmen”, "Księżniczka czardasza”. Stabat Mater zaśpiewałam na jubileuszowym koncercie Akademii Muzycznej w Katowicach. To jedna z najważniejszych partii, jakie śpiewałam, trudna i bardzo mistyczna.
Już nie śpiewa pani w Teatrze Muzycznym?
– Zaproponowano mi stanowisko dyrektora Festiwalu Spotkań Kultur w Filharmonii Lubelskiej. Śpiewam gościnnie w spektaklach, śpiewam koncerty kameralne... Będę śpiewać, póki mi głosu nie zabraknie.
Festiwal startuje szóstego stycznia, w święto Trzech Króli? Zaczyna się "Pastorałką” Leona Schillera. Dlaczego?
– Bo jesteśmy w oktawie Bożego Narodzenia. "Pastorałka” pokazuje polską tradycję kolędowania, po to żeby nie zaginęła. "Pastorałki” nie było na lubelskiej scenie już dwadzieścia lat.
Jak powstał spektakl?
– Skrzyknęliśmy się grupą przyjaciół z Teatru Muzycznego, Filharmonii Lubelskiej i wolnymi strzelcami. Spektakl wyreżyserował Jurek Turowicz, który zresztą grał w "Pastorałce” sprzed lat. Ja zajęłam się stroną muzyczną i wokalną spektaklu. Sami zrobiliśmy kostiumy i scenografię, zakładając swoje pieniądze. Pomógł nam "Herbapol”. Liczymy, że wpływy z biletów pozwolą na to, żeby koszty się zwróciły. Wierzę, że są na świecie rzeczy, których nie można kupić.
Nie baliście się inwestować swojego czasu i pieniędzy w ramotkę. A jak się nie sprzeda?
– Nie. Zrobiliśmy to, co zawsze robili kolędnicy, którzy chodzili od domu do domu przedstawiając drogę pasterzy do Betlejem, adorację Dzieciątka, hołd Trzech Króli, sceny herodowe i śpiewając życzyli pomyślności na Nowy Rok. A domom, które odwiedzili, się wiodło. Wszyscy zabiegali o to, żeby ich dom nie został w kolędowaniu pominięty, żeby kolędników ugościć i nagrodzić. Myśmy się zamienili w tych prawdziwych kolędników.
Kolędowanie przynosiło szczęście?
– Tak. Włożyliśmy w nasz spektakl tyle radości, pasji i dobrych myśli, że każdy, kto go zobaczy, swój kawałek szczęścia dostanie.
W "Pastorałce” zagra pani...
– Anioła i Śmierć, która puentuję całą historię.
Co robi Anioł?
– Wyśpiewuje adoracje, tańczy, opiekuje się... jak w życiu. Czuję jego opiekę. Anioły są nam dane w charakterze łączników z Opatrznością, która gdzieś tam, z wysoka, chce dla nas samego dobra. Łączą niebo z ziemią. Pomagają nam nieść ziemskie ciężary. Otwierają oczy, żebyśmy zobaczyli piękno tego świata i życia. I pomagają znaleźć harmonię.
A Śmierć, którą pani zagra?
– Kiedy uczyłam się roli, to przechodziły mnie ciarki. W codziennym zapędzeniu zapominamy o rzeczach fundamentalnych. "Patrzcie, patrzcie bogacze, na te nędze wasze, które w grobie czekają na rozkoszne pasze” – kiedy to śpiewam, myślę o tym, że chcemy mieć jak najwięcej, chcemy gromadzić, gromadzimy za dużo i kończy się tym, że nie mamy czasu, żeby te nagromadzone dobra wykorzystać. Przychodzi choroba, coś podcina nam nogi i nagle pytamy się: po co to wszystko było? Po co była ta praca od świtu do rana, kiedy nie mieliśmy czasu porozmawiać z dziećmi, kiedy nie mieliśmy czas dla najbliższych, kiedy nie mieliśmy czasu, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Nie mieliśmy czasu ani ochoty, żeby podzielić się nagromadzonymi dobrami. Śmierć, którą gram, daje znak.
Jaki?
– Że każdy dzień jest nam na nowo podarowany, że życie jest cudem, że tyle żyjemy, ile żyć będziemy i że każdego ranka po otwarciu oczu trzeba się z tego cieszyć. Nawet jeśli w lodówce pustki. I że warto się zdystansować od pracy i od gromadzenia. Że z Nowym Rokiem czekają na nas nowiutkie dni…