Na cementowych stopniach staje sympatyczny kundelek. - "Franek”, jeszcze za wcześnie, mięsko jeszcze w zupie - wesoło woła pani Emilia Potręć do stałego klienta, który ukazał się w drzwiach baru "Piotruś Pan” i wesoło macha ogonem. - My jesteśmy zaprzyjaźnieni. Ja mu podsunę coś smacznego, a on mnie broni. On mieszka w kamienicy obok - wyjaśnia
Drogę do baru "Piotruś Pan” znaczą dziury i wykopy, popękane płyty chodnikowe i ogrodzenie. Hałas uliczny potęguje pracujący przy remoncie ciężki sprzęt.
- Osiada nam budynek, taki podkop zrobili - narzeka szefowa. - Skarbów szukają, czy co? Klientów tracimy, bo trudne dojście.
"Piotruś Pan” - bar Fundacji Szczęśliwe Dzieciństwo - jest skromny, z oknem zwróconym na północ, mroczny. Kilka stolików, zielona boazeria i bufet, za którym nikt nie siedzi. Emilia Potręć z reguły przysiada przy pierwszym stole, rozkłada raporty i rachunki, wita wchodzących. Mówi, że dzieci, które jadły tu obiady dziesięć lat temu, przychodzą już z własnymi dziećmi.
Unia a chłodnik polski
- Nie, dziś dziękuję, zapraszam za tydzień - woła w jego stronę i wyjaśnia: to dostawca nabiału.
- Dzień dobry panie profesorze, co dziś jemy? - pyta pana w średnim wieku. - Chłodniczek polecam i sznycelek z jajeczkiem.
- Tak, niech pan zje chłodniczek, bo jak wejdziemy do unii, to zabronią - odzywa się mężczyzna znad stolika w rogu. - Tam nie robią zupy z zepsutego mleka...
Pan profesor płaci niewiele ponad 10 złotych za obiad i zajmuje miejsce.
- Panie Franku, na pewno na początku nie będzie łatwo, a nawet - śmiem twierdzić, że będzie gorzej - spokojnie wyjaśnia znad miseczki z chłodnikiem. - Ale później na pewno będzie lepiej. Nasze dzieci albo wnuki będą nam dziękować.
- E, co tam dzieci, nie mam dzieci - przy sąsiednim stole macha widelcem pan Franek. - Sam pan mówił, że będzie drożej. A ja żyję z renty. Tego "później” to ja nie doczekam.
- Nie ma pan rozsądnych argumentów - profesor odsuwa pustą miseczkę. - Proszę wziąć pod uwagę, że Europa już dawno do nas wchodziła, tylko my do niej nie. Ot, choćby Marek, którego przecież pan zna. Jest Europejczykiem, czy nie? - rzuca pytanie w stronę sąsiada. - Tam na Polaków czeka praca - dodaje.
- Ale na jakich warunkach? - krzywi się pan Franek.
- Ja tam będę głosować "za” - wtrąca pani Emilia. - Może wtedy ukrócą to wszystko, co się wyprawia na górze. Pan Stasio też jest "za”. Ale tak naprawdę to nikt nic o tej unii nie wie. Tyle, co sobie tu pogadamy.
- Trzeba czytać - poucza profesor.
- A kto ma na to czas? Jak wychodzi się z pracy wieczorem, to człowiek tylko się umyje i kładzie spać - półgłosem wyjaśnia szefowa i dodaje: - Jakbym pracowała na uniwersytecie, to też bym czytała.
Zupa się znajdzie
- A kto to dojrzy takie drobne literki? - mruczy niezadowolony.
- Dzień dobry, panie Jacku. Polecam rosół. Albo chłodniczek.
Pan Jacek, dyrektor jednej ze szkół, nie integruje się. Siada w odległym kącie z paroma gazetami i czeka, aż od okienka pani Basia, kucharka, zawoła: - Rosół proszę!
Starsza, siwa kobieta niepewnie ogląda jadłospis.
- Może rosołek? - podpowiada pani Emilia. - Żurek jadła pani wczoraj. Albo fasolówka, z chlebkiem...
Wybiera fasolówkę i dużo chleba. Później zaczynają się szepty, przez które przebija się prośba: "Pożyczy mi pani 5 złotych? Jeszcze renty nie dostałam...”. Dyskretnie usuwają się obydwie pod ścianę.
Na chwilę pani Emilia siada przy rachunkach. Jeszcze w tle słychać dyskusję dwóch stolików na temat unii. Znad jednego - że nas Niemcy wykupią i że tego samego zdania jest pan Tadzio. Znad drugiego - że nareszcie będzie trzeba ujednolicić ustawodawstwo.
- Codziennie przychodzi kilkanaście dzieci ze Starówki na zupę - informuje szefowa. - Takie jest zadanie Fundacji Szczęśliwe Dzieciństwo. - Ale różnych innych też wspomagamy. Nie, pieniędzy nie daję. Ale jak ktoś przychodzi po chleb, to i zupa się znajdzie. Czasem komuś się da masła, czasem jajek. Najczęściej przychodzi Marysia, Cyganka. Ma problemy i zawikłaną sytuację. Cyganie chyba ją odrzucili, musi sobie radzić sama. Na siłę chce mi wróżyć, ale ja sobie nie dam, o nie! - śmieje się pani Emilia. - Wolę nic nie wiedzieć. Marysia przychodzi z różnymi pismami urzędowymi, to jej czytam, bo ona jest analfabetką. I jeść tu dostanie. Biedna jest - wzdycha ze współczuciem. I szybko, żeby zmienić nastrój, a lubi się śmiać, dodaje: - "Franka” też dożywiam.
Sami swoi
- O, dzień dobry, dawno pana nie było - cieszy się szefowa.
- Gdzie tu jest sklep wędkarski? - pyta. Poinformowany wychodzi, wyjaśniając, że zaraz wróci.
Już wchodzi młody człowiek i siada przy stole.
- Witam, panie Daruniu. - Jest dzisiaj kasza, którą pan tak lubi.
- A co ja do kaszy jadłem takiego dobrego?
- Zrazik zawijany; proszę bardzo, może być. I pomidorek, czy mizeria?
- Pan Darek od roku pracuje w sklepie metalowym. Wpisuję go w zeszyt, a później, na koniec miesiąca, płaci za wszystko - informuje.
- Zadowolony jestem - mówi młody uśmiechnięty człowiek. - Dziś pracę trzeba szanować, jak się ją ma. Wyskakuję tu na obiad, bo jest tak rodzinnie. I smacznie. No i blisko, to ważne. I jeszcze jedno - jak prosimy panią Emilię, żeby np. usmażyła naleśniki, to jutro są naleśniki. Tylko pizzy nie chce zrobić - ma pretensje Darek.
Pani Emilia wpisuje go do zeszytu i wyjaśnia:
- Dużo ludzi ze sklepów tu przychodzi. Pan Stasio, też z metalowego, pani Zosia od sukien ślubnych, pan Kazio - krawiec, pani Bożenka od optyka, pan Michał ze sklepu z kominami. Pan Tadzio pracuje u Buczka, ale tu mieszka. Pan Stasio ma cholesterol i my musimy pilnować, co powinien jeść. Pani Bożenka miała niedawno operację na haluksy. Leży w domu, jej syn przychodzi po obiady. Pierwszym naszym klientem był pan Rysio. Pani Kama i pani Helenka, które tu się codziennie stołowały, już nie żyją. Miały dobrze po osiemdziesiątce. Miłe były. Stołują się z banku i z pobliskich szkół. Wszyscy się znamy. Był kiedyś pan wiceprezydent. Ale tylko raz. Może za tanio mu było? - żartuje. - Powiem w tajemnicy, że na obiady przychodzi właściciel jednej lubelskiej... restauracji. Nie, nie! Za nic nie wyjawię - której. Ale to dopiero heca, prawda? - śmieje się szefowa.
Wraca opalony mężczyzna.
- Kupił pan wędkę?
- Tak. A teraz bym coś zjadł.
- Skąd ja pana znam? Skąd ja pana znam? - zastanawia się przez moment szefowa. - Wiem: pan jest leśnikiem! - przypomina sobie uradowana i już zamawia obiad dla gościa.
- Pracuję w Nadleśnictwie Krasnystaw - wyjaśnia pan Roman Juściński. - Jak przyjeżdżam do Lublina, to zawsze tu się zatrzymuję. Jest rodzinnie. To pierwsza restauracja, którą polubiłem. Moje nadleśnictwo jest bardzo duże - 15 tysięcy hektarów. Rano, jak zbierałem się do drogi, słyszałem syreny. Paliło się. Może w Brzezinach, może w Łukaszówce. W nocy przeszła ogromna burza.
Wszyscy słuchają o tym, jaka wielka susza, jak bezmyślni są ludzie i jak straszny jest pożar w lesie. I o tym, że ktoś, kto nie zgubi się na obszarze kilkudziesięciu kilometrów takich samych drzew, nigdy nie zabłądzi w obcym mieście.
Europa w \"Piotrusiu Panu”
- Marek, dzień dobry. Jest twoja ulubiona kasza.
Młody chłopak z uśmiechem potakuje głową, ale nie odzywa się.
- To Francuz, wolontariusz Fundacji Szczęśliwe Dzieciństwo, mało rozumie po polsku - rzuca szefowa. - Mamy troje wolontariuszy - Marka, Joannę z Niemiec i Franczeskę z Włoch. Jego dziadkowie byli emigrantami z Polski i on obiecał dziadkowi, że przyjedzie do starego kraju. Chyba dziadek miał nadzieję, że wnuk ożeni się z Polką. A Marek zakochał się w Joannie!
Rozmawiamy "otwartym tekstem”, a młodzieniec pochylony nad zrazem z kaszą nic nie rozumie. W końcu, spytany wprost, mówi, że nie umie określić swojego uczucia do Joanny i że to jest bardzo osobista sprawa. Na jego młodą twarz wypływa ognisty rumieniec, może zażenowanie, że ktoś odczytał jego uczucia. Co tu robi? Uczy polskie dzieci języków obcych i namawia koleżanki i kolegów z Francji, z Niemiec, żeby przyjeżdżali do Polski. Jest odpowiedzialny za kontakty fundacji z innymi organizacjami wolontariatu na Zachodzie. Lubi klimat "Piotrusia Pana”, jedzenie proste, domowe, świeże i odpowiada mu to, że wszyscy tu się znają. Jak w domu. Czy długo będzie w Polsce? Chętnie nawet kilka lat.
Dyskusja na dwa stoliki o wspólnej Europie dobiegła końca, Europejczyk Marek wychodzi na zewnątrz baru na papierosa. Do "Piotrusia Pana” wchodzą następni klienci.