Droga do Ciechanek tuż za Łęczną skręca w pola. Ośnieżone, białe płaszczyzny przecinają sznury czarnych gawronów i kępy krzaków.
Na samym jej końcu, tam gdzie z jednej strony urwisty brzeg zamarzniętej rzeczki, a z drugiej niewielki zagajnik, stoi dom Winiarskich - lekarza, który postanowił zostać artystą i lekarki,
która w pełni akceptuje wybór męża
Ich miejsce
Obok rozpalonego kominka stoi popiersie Jana Tęczyńskiego, założyciela Łęcznej. Tego miasta, o którym pani Danuta - żona artysty - mówi, że jest bez korzeni, sztuczne.
- Zlepek ludzi z różnych stron Polski, którzy kiedyś za chlebem przyjechali do ziemi obiecanej. Dziś blokowiska i bezrobocie.
- Ale to nie znaczy, że nie jesteśmy z tym miejscem związani sentymentalnie - protestuje on, wysoki przystojny mężczyzna, artysta ubrany z niedbałą nonszalancją w angielskie tweedy, z włosami spływającymi lekko na ramiona i zadbaną brodą. - Ja urodziłem się w Łęcznej, mój ojciec po studiach medycznych właśnie tu dostał nakaz pracy.
"Nakaz pracy” - dziś to brzmi jak bajka o żelaznym wilku. A kiedyś jednym z efektów takiej polityki było przemieszanie ludności.
- Ja już wrosłem w Łęczną. Miałem iść do Lublina, do "zamoja”, ale nie chciałem. Wybrałem tutejsze liceum. Jednak po maturze poszedłem na studia medyczne. Czy była to sugestia rodziców? - zastanawia się. - Chyba nie, nigdy nie wywierali na mnie presji, choć ojciec na pewno ucieszył się, że kontynuuję tradycję rodzinną. W każdym razie przeniosłem się do lubelskich akademików na Chodźki. Kto nie mieszkał w akademikach, ten wiele stracił - śmieje się. - To była prawdziwa szkoła koleżeńskości, życia towarzyskiego i kulturalnego. Przyjeżdżał Sojka, Zembaty, Wały Jagiellońskie, prężnie działał klub Medyk, tam miałem pierwsze wystawy. Co tu dużo mówić - wtedy poznałem żonę i warto było już choćby dlatego iść na medycynę - obejmuje ramieniem Danutę, też lekarkę, kiedyś koleżankę ze studiów, dziś towarzyszkę życia.
Będę artystą
Z kuchni dobiegają smakowite zapachy. Danuta, nim pójdzie na dyżur, poda jeszcze mężowi obiad.
- Skończył medycynę, bo ją zaczął - mówi o nim żona. - Jest ambitny i solidny, ale ta praca bardzo go eksploatowała. Jednak w nim zawsze siedział artysta. Oczywiście, mógł pracować dalej jako lekarz, ale postanowił podjąć studia artystyczne. Skończył je na Wydziale Artystycznym UMCS.
Siedzę przy kuchennym stole, obok krząta się żona artysty, lekarka, która ma na głowie utrzymanie domu.
- Czy miałam obawy, kiedy mąż postanowił poświęcić się sztuce i znów studiować? Tak, jak każda kobieta, myślałam o tym, czy sobie poradzimy bo już mieliśmy dwie córki. Ale w pełni i bez zastrzeżeń akceptowałam jego wybór. Zresztą zawsze mogłam liczyć na pomoc rodziny.
Skromnie uczesana, szczupła i elegancka krząta się sprawnie po dużej, jasnej kuchni, wyjmuje pieczeń z duchówki, zanosi talerze do jadalni, rozmawia.
- Lubię, jak mąż siedzi tu przy mnie, w kuchni. Niewiele pomoże, ale jego obecność jest mi potrzebna. No cóż, mąż artysta to trzecie dziecko - śmieje się. - Ma swoje kaprysy i trzeba o niego dbać wyjątkowo. Owszem, bywam krytyczna wobec jego obrazów, ale on tego nie lubi, choć widzę, że nieraz poddaje się moim sugestiom. Podoba mi się jego malarstwo, a rzeźba jeszcze bardziej. Tak, w rzeźbie wypowiada się najpełniej. To popiersie Tęczyńskiego jest znakomite, prawda? - wyraża nie pierwszą pochwałę prac męża.
- Nigdy nie żałowałam naszych wyborów. Tego, że ja nie chciałam iść do miasta i tego, że on nie chciał pracować jako lekarz. Wiem, że przez wiele osób postrzegany jest jako dziwak. Ja nie staram się ludziom wyjaśniać motywów jego decyzji. Jest też oceniany jako trudny w kontaktach, choć wprost mu nikt tego nie mówi. No cóż, on jest artystą. Ma prawo do indywidualnych poszukiwań, nawet jeśli komuś to się wydaje niepowszednie. I bardzo trudno mu się rozstawać ze swoimi obrazami.
Po co medycyna?
Gospodarz na moment zatrzymuje się, sięga po pędzel, robi drobną korektę.
- Utrzymanie domu, wychowanie dzieci jest dla mnie bardzo ważne - mówi. - Oczywiście mam tę świadomość, że nie pracuję zarobkowo, że robi to żona. Ale cóż, kobiety same tego chciały. To jest cena emancypacji - stwierdza zaczepnie. - Ja zajmuję się czymś innym - uśmiecha się pod wąsem. - Naturalnie, mógłbym malować i sprzedawać anioły lub popularne kicze, ale albo komercja, albo nazwisko. Na razie dokładam do tego. Jednak kto powiedział, że od razu moje obrazy będą rozchwytywane i że będę zarabiał?
- Jak zaczynałem tę swoją karierę, to ostrzegali mnie: chodzisz po grzęzawisku, od czasu do czasu skoczysz na jakąś kępę. Może będzie więcej tych miejsc, gdzie staniesz suchą nogą, może mniej. Ale ja mocno wierzę w swoją osobowość i nie pójdę na łatwiznę.
Zamyśla się na moment i odpowiada na pytanie, które ciśnie się od początku naszego spotkania.
- Po co kończyłem medycynę? No cóż, medycyna to też sztuka, jej przedmiotem jest człowiek. Tak jak w moim malarstwie. Tam także niezbędna jest umiejętność obserwacji, doświadczenie. Wiele chorób można wyczytać z twarzy. Można z niej wywnioskować jaki kto ma zawód, w jakim jest stanie psychicznym. W taki sposób odgaduje się ludzi. Ja w swoim malarstwie nie widzę maski, a problem. Malując portret chcę utrwalić radość, cierpienie, strach. Podobieństwo fizyczne to sprawa drugorzędna. Jak w medycynie usiłuję uchwycić to, co mówi czyjaś twarz. Takie jest moje przesłanie, moja idea. Cóż - nie wszyscy muszą to akceptować.
Inspiracje
- Inspiracją jest dla mnie wiele rzeczy - może to być stara fotografia, jak w przypadku tej "przedwojennej” Żydówki, może to być jakiś przedmiot, niekoniecznie o wartości antykwarycznej ale z ciekawą historią. Nie lubię wyjazdów, plenerów. Mam swój własny świat - kuchnię gdzie siedzę obok żony, swoją wyobraźnię, własne przemyślenia. Niektórzy robią mi z tego zarzut. Ale w każdym portrecie chodzi o malarstwo nie podobieństwo i zainteresowani powinni być tylko ci, którzy pozują, są malowani. Oni ostatecznie mają prawo do krytyki.
Spogląda przez duże, balkonowe okno, przed którym rozpościera się rozległy widok na ośnieżone pola, kępy drzew, pagórki.
- Tak, pejzaż jest na końcu moich zainteresowań - powtarza. - Niektóre obrazy zostawiam w trakcie tworzenia - problem, który przy nich powstał musi rozwiązać się sam. Później do nich wracam.
W ogrodzie wybielonym zimą stoją gdzie niegdzie rzeźby, teraz bardziej widoczne niż w środku lata. To one najczęściej wzbudzają ciekawość i komentarze sąsiadów.
- Moim zdaniem polska wieś jest bardzo tolerancyjna. Sąsiedzi interesują się tym, co robię. Daję im katalogi, pokazuję swoje prace, ale też nie odmawiają mi pomocy przy transporcie rzeźb. Cóż, trzeba mieć grono ludzi, z którymi coś nas łączy.
Nieoczekiwanie, wbrew temu co mówiła żona, stwierdza:
- Lubię krytykę, zmusza mnie do analizowania tego, co tworzę. Choć nieraz robię to ze złością.
Codzienność
Mówi o sobie, że jest wyjątkowo spokojny. Czeka, aż żona wróci z pracy, przez ten czas czyta, siedzi przy sztalugach. Takie życie artysty.
- Nigdy nie żałowałem, że 10 lat temu postanowiłem zostać artystą. Medycyna? Cóż - nie można być lekarzem bez przekonania. Uważam, że to bardziej uczciwe.