Wychodzę na ulicę, rzadko, ale wychodzę. Spotykam tam różnych ludzi; prostych, lumpów nawet.
Szanowny Czytelniku!
Dzięki reklamom czytasz za darmo. Prosimy o wyłączenie programu służącego do blokowania reklam (np. AdBlock).
Dziękujemy, redakcja Dziennika Wschodniego.
Kliknij tutaj, aby zaakceptować
Takich, co siedzieli w więzieniu po kilkanaście lat. Pogadamy sobie o życiu, o świecie. Czasem któryś powie do mnie: redaktorze.
Urodziłem się 4 sierpnia 1946 roku, w rocznicę śmierci Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i urodzin Witolda Gombrowicza. To pewnie jakiś znak. Dwóch takich "nieudaczników” i ja.
Dzieciństwo
Mieszkałem z rodzicami w Michowie, byłem najstarszy spośród 3 braci. Dzieciństwo to był dla mnie czas mistyczny. Zaczęło się od przesądów, w których żyłem od małego. Wiadomo, jak to na wsi: wierzenia są ważniejsze od rzeczywistości. Tak zaczęła pracować mi wyobraźnia. Miałem 11 lat, gdy ojciec kupił krowę.
Wyprowadzałem ją daleko na pastwisko, droga trwała pół godziny. Lubiłem być sam, wtedy wszystko nabierało innego wymiaru. Przyroda pobudzała zmysły, było w tym coś nieziemskiego. Rozpalałem ognisko, zapadałem jakby w półsen. Miałem wrażenie kontaktu z zaświatami, bliskości absolutu, Boga.
Wtedy zrodziła się we mnie myśl, żeby zostać księdzem.
Ojciec
Pierwszy mszał dostałem w wieku 12 lat. Łacina, z którą się wtedy po raz pierwszy zetknąłem, zachwyciła mnie. Msza, jako obrzęd, misterium nabrała nowego znaczenia. Takie dotknięcie tajemnicy. Coś ważnego, najważniejszego w życiu. Od proboszcza dostałem trochę książek religijnych. Rodzice sprzyjali moim planom, chcieli mieć duchownego w rodzinie. Może dzięki temu jakoś się układało między nami? Ale wtedy zdarzyło się coś, co na zawsze popsuło moje kontakty z ojcem.
Bawiliśmy się z kolegami na podwórku, piłka wyleciała na ulicę. Pobiegłem po nią i znalazłem się pod samochodem, między kołami. Nic mi się nie stało, co było swoistym cudem. Znakiem nawet. Podczas obiadu ojciec spuścił mi lanie.
Pierwszy raz mnie uderzył. A przecież przeżyłem, stało się coś bardzo ważnego, radosnego.
Od tej chwili moje stosunki z ojcem nabrały wrogiego charakteru.
\"Biskupiak”
To zdarzenie jeszcze bardziej wyobcowało mnie z rzeczywistego świata. Zacząłem włóczyć się po okolicy. Przybłąkał się do mnie bezpański pies i razem z nim znikałem każdego dnia na wiele godzin. Może dlatego o swoim dzieciństwie myślę, że było samotne? Bardzo samotne. Kiedyś zawędrowałem na wieżę kościelną.
Tam znalazłem "Przegląd Powszechny”, miesięcznik jezuitów z końca XIX wieku. To było kolejne fascynujące odkrycie. Słowa, wiedzy, mądrości.
Przyszła pora na liceum. Ojciec zapisał mnie do "Biskupiaka” na Krzywej w Lublinie. Zamieszkałem w internacie na Bernardyńskiej i codziennie w drodze do szkoły chodziłem na msze do jezuitów. To był piękny czas. Uczyłem się łaciny, greki, niemieckiego. Mnóstwo czytałem. Ale stało się coś jeszcze - już nie chciałem być księdzem. Zobaczyłem, jak wiele dwulicowości mają w sobie duchowni. Jaką obłudą i ingerencją w wolność jest takie życie.
Jak powierzchowna jest ich religijność.
Debiut
W ‘62 zlikwidowano "Biskupiaka”. Poszedłem do liceum w Kocku. Właściwie przestałem się uczyć, do szkoły chodziłem z jednym zeszytem do wszystkiego. Nie podobało mi się tam. W klasie maturalnej wszedł dyrektor i rzucił nam deklaracje wstąpienia do PZPR. Odniosłem mu je jako pierwszy, za mną poszli inni. Wtedy zostałem czarną owcą, nawet się jakieś szykany zaczęły. Ale dla mnie było już ważne coś innego. Przystąpiłem do Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy.
Spotkania odbywały się raz w miesiącu na Zamku w Lublinie. Tam poznałem wspaniałych ludzi; pisarzy. Sam pisałem już na dobre. Jesienią ‘64 ukazał się w gazecie mój pierwszy wiersz. Nie pamiętam go. Pamiętam za to coś innego: tydzień po moim debiucie kazali mi w szkole recytować ten wiersz na uroczystej akademii.
To był koszmar. Prowincjonalny, zaściankowy koszmar.
Oczy
Na polonistykę na Uniwersytet Warszawski się nie dostałem. Potem było studium kulturalno-oświatowe w Łodzi. A wreszcie filologia polska na UMCS, z której wywalili mnie w ‘68. Takich jak ja przyjmowali wtedy z otwartymi ramionami na KUL, więc tam zacząłem studiować polonistykę. Ale niezbyt długo wytrzymałem, nudne to było. Przeniosłem się na filozofię, ale też było nie bardzo. Dużo wtedy pisałem. Przede wszystkim wiersze, trochę opowiadań. No i ożeniłem się. Na świat przyszedł Bazyli, mój syn. Gdy zachorował, w szpitalu nie było miejsc, więc położyli go do szuflady na korytarzu. Każdej nocy przeskakiwałem płot na Staszica, żeby być przy nim. Zmarł mając 6 tygodni.
Przez kilka lat, codziennie, śniły mi się jego oczy.
Gdyby żył, miałby dziś 37 lat.
Zakaz
Jakie to były lata? I piękne, i trudne. Piękne, bo pełne ciekawych ludzi, spotkań. Trudne, bo miałem zakaz publikacji. A to sobie zażartowałem z władzy, a to wzniosłem toast za wyzwolenie Cesarstwa Bizantyjsko-Rzymskiego Narodów Azjatyckich. Mówiłem: Tylko dureń nie przetrzyma tego ustroju. I już byłem uznawany za prowokatora. W ‘78 roku Młodzieżowa Agencja Wydawnicza wydała mój tom wierszy "Poczekalnia”. Półtora roku przetrzymała go cenzura na Mysiej w Warszawie. Książka miała 128 ingerencji cenzorskich! Każde słowo źle im się kojarzyło. Pies, krew, wolność.
A ja te wiersze napisałem przecież o samym sobie.
Życie
W ‘93 roku ożeniłem się po raz drugi. Rok później urodził się mój syn. Żona zostawiła mnie rok temu. Odchodzę, powiedziała mi, bo się zakochałam. Zabrała ze sobą syna. Jestem więc sam. Poza samotnością dokucza mi bezsenność, śpię po 2-3 godziny, czasem krócej. W nocy czytam. Tak długo, jak długo nie bolą mnie oczy. Czytam książki, które już znam. I nowe. Dzwonię do radia, odpowiadam na jakieś pytanie i wygrywam książkę. Bogu dzięki, bo na to, żeby kupować, dziś mnie nie stać, bo renty starcza ledwo na jedzenie. A tej zimy w piecu paliłem tylko kilka razy. Rano nie mogę się pozbierać, nie wiem, co ze sobą zrobić. Więc znowu czytam. Notuję swoje myśli, jakieś aforyzmy. Czasem wyjdę na ulicę, podsłuchuję świat. Spotykam różnych ludzi; prostych, lumpów nawet. Takich, co siedzieli w więzieniu po kilkanaście lat. Pogadamy sobie o tym, o tamtym. Czasem któryś powie do mnie: redaktorze. Tak po prostu, z sympatii.
Szczęście
Kiedyś podeszła do mnie mała Cyganka. Poprosiła o 5 zł. Na szczęście. A wiesz co to jest szczęście? Sprawdź w słowniku w szkole, jeśli nie mają "O szczęściu” Tatarkiewicza”, odparłem. Podeszła do mnie znów tydzień później. Pięknie wyrecytowała definicję. Dałem jej 50 zł. Wyglądała na szczęśliwą.
Nie chcę mówić ani o szczęściu, ani o marzeniach. Marzenia w tym wieku są krzywdzeniem przyszłości. A szczęśliwy człowiek staje się pusty i gnuśny. Zresztą, o czym tu mówić? Żyję z rozpędu. Jak cięty kwiat w wazonie. Bez szans, bez przyszłości. To nie wegetacja, to już stan po wegetacji.
Wspomnienia
"Tchórzem, prawdziwym tchórzem jest tylko ten, kto lęka się własnych wspomnień” - napisał Elias Canetti. Ileż ja mam jeszcze do powiedzenia. Do spisania. Robię to odruchowo, jakbym przyłapywał się na gorącym uczynku. Plączą mi się po głowie wspomnienia; anegdoty, słowa, ludzie. Myślę: zmarnowałem swoje życie. A za chwilę przypomina mi się to zapłakane dziecko, które widziałem niedawno na mojej ulicy. Podszedłem do niego, uśmiechnąłem się i powiedziałem: Nie martw się tym, co jutro może cię rozśmieszyć.