Na trasie od granicy, co kilka kilometrów, są ustawione punkty kontrolne patroli obywatelskich, wspierane przez policję i wojsko. Sprawdzają każdego, kto przejeżdża - rozmowa z Damianem Miechowiczem, dyrektorem pogotowia ratunkowego w Zamościu, który wozi pomoc medyczną do szpitali w Ukrainie.
Jak wyglądał wasz pierwszy transport z Zamościa do ukraińskiego szpitala?
– Odpowiedzieliśmy na apel szpitala w Żółkwi, który prosił o przekazanie ambulansu, a także wsparcie w zakresie artykułów medycznych. Postanowiliśmy przekazać najlepszą z wycofanych już z eksploatacji karetek, jakimi dysponowało nasze pogotowie. Wypakowaliśmy ją po brzegi środkami opatrunkowymi, bandażami i innymi materiałami medycznymi. Nie miałem serca prosić o pomoc żadnego z naszych pracowników, ani tym bardziej wydawać polecenia służbowego, sam usiadłem za kierownicą i pojechałem na wschód. Była to prawdopodobnie pierwsza karetka, która z Polski trafiła do Ukrainy po wybuchu wojny. Żółkiew leży niecałe 40 kilometrów od granicy z Polską i 20 minut od Lwowa. Nie ma tam walk, jakie toczą się np. w okolicach Kijowa czy innych miast, ale czuć bardzo duże napięcie. Na trasie od granicy, co kilka kilometrów, są ustawione punkty kontrolne patroli obywatelskich, wspierane przez policję i wojsko. Sprawdzają każdego, kto przejeżdża. Nasz transport nie był kontrolowany, bo był wcześniej uzgodniony z merem Żółkwi i szefem tamtejszej policji. Widok takich punktów, umocnionych betonowymi blokami i workami z piaskiem oraz uzbrojonych patroli, jest bardzo przygnębiający, zwłaszcza jeśli wiemy do czego dochodzi w innych rejonach Ukrainy. Z drugiej strony bardzo budujące są spotkania na granicy. Rozmawialiśmy między innymi z medykami aż z Sardynii, którzy też wieźli środki medyczne. W trasie byli non stop, 70 godzin. Byli też lekarze z Belgii, którzy jadą pomagać w ramach organizacji Lekarze bez Granic. Każda pomoc jest teraz na wagę złota.
W jakiej sytuacji jest żółkiewski szpital, trafiają tam ranni z miejsc, gdzie toczą się walki?
– Na razie nie, ale ten szpital ma inny problem, o którym opowiadał nam jego dyrektor Orest Bakum. Coraz częściej trafiają tam uchodźcy, którzy próbują uciekać do Polski przez Lwów. Wielu z nich wymaga pomocy medycznej, zarówno dzieci jak i dorośli. W związku z tym szpital cały czas potrzebuje wsparcia, bo pracuje cały czas na pełnych obrotach. Ponadto powstał tam punkt, do którego trafia zagraniczna pomoc medyczna również dla innych szpitali, które są bliżej frontu i przyjmują rannych. W takich placówkach są pilnie potrzebne opatrunki, bandaże, opaski uciskowe, środki dezynfekcyjne. W żółkiewskim szpitalu jest to sortowane i wysyłane dalej. W weekend dostarczyliśmy takie artykuły w ramach naszego drugiego transportu. Przekazaliśmy też przenośny respirator, który może być używany nie tylko w warunkach szpitalnych, ale też w przypadku pacjentów transportowanych na noszach oraz inkubator transportowy. Sprzęt jest używany, ale jest sprawny technicznie i działa bez zarzutu. Poza tym były butle tlenowe, pompy infuzyjne i masa drobnego sprzętu.
Zamojskie pogotowie zapewnia też pomoc medyczną w ramach punktu recepcyjnego w Dołhobyczowie. Często zdarzają się wezwania na samą granicę?
– Udzielamy pomocy zarówno na miejscu w punkcie recepcyjnym, a w cięższych przypadkach nasza karetka wozi pacjentów do szpitala w Zamościu lub Hrubieszowie. Od jakiegoś czasu udzielamy też pomocy na przejściu granicznym, w tzw. strefie buforowej, już po przekroczeniu polskiej granicy. Takich przypadków jest coraz więcej. Tylko w ciągu ostatniej doby mieliśmy dwa poważne wezwania. Pomocy potrzebował pacjent w zaawansowanym stadium choroby nowotworowej, który wymagał natychmiastowego podania leków, a także kilkudniowe dziecko, któremu wdało się zakażenie po odcięciu pępowiny. Przetransportowaliśmy ich do szpitala w Hrubieszowie, gdzie otrzymali odpowiednią pomoc.