Polska zatrzęsła się z oburzenia – lekarz kardiochirurg Mirosław G.- łapownik a może nawet morderca.
Mój lekarz, przyjaciel z Janowa Lubelskiego kieruje mnie do kliniki z diagnozą: życie może uratować tylko przeszczep. Pierwszy mój kontakt z dr Mirosławem G. miał miejsce w roku 1998. Potwierdzenie diagnozy: tyko przeszczep. Dwie czy trzy wizyty – strach, ludzki strach. Przestaję zgłaszać się na badania kontrolne. Klinika odszukuje mnie poprzez szpital w Janowie Lubelskim. Jadę. Dr Mirosław nie chwali mnie za taką bezmyślność, mówi co myśli. Nie jest moim swatem ani bratem, ma rację. Jeszcze badania w klinice w Lublinie, jeszcze kolejne pobyty w szpitalu w Stalowej Woli. Mirosław ufał tamtym lekarzom. Jesień 1998 roku. Kwalifikacja i decyzja przeszczepiać. Strach. Komórka z numerem kliniki, czekam.
Nie ma serca. Odchudzam się, muszę zbić 15 kg. Podstawowe parametry przeszczepianego serca to grupa krwi, wielkość serca i wiele innych warunków zgodności tkanek. Jestem kiepski, przejdę najwyżej 50 m. Pierwsze wezwanie w lipcu 1999 roku. Niestety serce nie nadaje się. Po miesiącu dowiaduje się, że było dobre, ale nie było możliwości szybko przetransportować mnie. Otrzymał je pacjent z Lublina przewieziony samolotem. Pobrane serce można trzymać do 4 godzin. Po paru miesiącach decyzja: wszczepić rozrusznik. Drobny zabieg. Frakcja serca 12-15 ( frakcja to sprawność serca u człowieka zdrowego 60 -75) po rozruszniku bez zmian. Wracam do domu. Rano telefon. Jan mamy serce dla ciebie. Zawrót głowy, córka podstawia mi krzesło, abym nie upadł. Mam się cieszyć? Chyba tak, ale ja potwornie się boję. Przyjaciele organizują transport. Jadę, wiezie mnie kolega. Dojeżdżamy na czas. Jeszcze ostatnie przygotowania i strach. Zdaje sobie sprawę, przecież przygotowywano mnie do tego, jestem świadomy, że do 30 proc. pacjentów umiera podczas operacji lub krótko potem. Wiozą mnie na salę wkłucia. Będzie operował Mirosław wraz z Karolem, anestezjologiem Teresą i kilku innymi osobami. Budzę się po kilkunastu godzinach, cóż nie jestem szczęśliwy, myślałem, że mam z sobą ten ziemski padoł. Lekarze, pielęgniarki są przy mnie bez przerwy. Nie mogą wyjść z sali nawet do toalety. Mnie udało się. Obok pacjent dwudziesty dziewiąty dzień po zbiegu – ratują go, sprowadzają specjalistów z innych klinik. Bezskutecznie. Pacjent umiera. Przewożą mnie na oddział po przeszczepowy.
Mam kolegów operowanych w tym samym tygodniu: Jasiek i Olek. Mirosław wpada bardzo często. Czujemy respekt. Zawsze ma jakieś uwagi. A to pokaż, czy myłeś zęby, wstawaj dlaczego leżysz, czy kąpałeś się dziś dwa razy? Jest w klinice w dzień i w nocy. Nie można wyjść na ogólnodostępny korytarz. Czepia się? Wpada na salę, ma półgodziny tylko dla nas. Tłumaczy nam, sprawdza dziąsła, bo gwałtownie narastają, czy nie mamy pleśniawek, czy nie pęka nam podniebienie. Pilnuje, żeby nie podjadać słodyczy, bo w razie odrzutu leki gorzej działają na pacjenta. Zero kontaktów z odwiedzającymi. Można popatrzeć sobie przez szybę na bliska osobę. Leki immunosupresyjne mają swoje prawa, ratują życie, ratują przed odrzutem, ale wykańczają nas wszystkich bez wyjątku wcześniej czy później. Reżim sanitarny dotyczy też personelu. Katar u pielęgniarki dyskwalifikuje ją, musi wyleczyć się, aby mogła wrócić do nas. Mimo tych obostrzeń łapiemy we trzech symptomy zapalenia płuc. Jesteśmy odcięci od reszty pacjentów, z personelu tylko dwie pielęgniarki mogą wejść na salę. Dr Mirosław i Karol ratują nam życie kolejny raz, po trzech dniach znowu będziemy żyć. Wyjście ze szpitala, kwarantanna w domu do miesiąca. Łapię parę kresek temperatury. Może być odrzut, proszę lekarza pierwszego kontaktu o zbadanie. Lekarka bada mnie. Mam lekko zaczerwienione gardło. Gorączka nie ustępuje, po dwóch dniach dzwonię do Krakowa. Odbiera dr Mirosław. Mówię, że mam parę kresek, ale lekarz mnie badał. Prawie trzęsienie ziemi. To ty sprowadziłeś lekarza do domu? Z wirusami, bakteriami itd.? Niestety miał rację immunosupresja ma swoje prawa i wiele razy nam to wtłaczano do głowy. Przecież mieszkanie przed moim powrotem musiało być wyszorowane, wymyte, odkażone nawet klamki. Moja koleżanka nie posłuchała rad, nie zastosowała diety, po czterech dniach w domu nie było jej wśród żywych.
Gary bo tak nazywaliśmy pieszczotliwie Mirosława G. jest niewątpliwie geniuszem kardiochirurgii. Jest człowiekiem pracowitym, często zastanawialiśmy się, czy w ogóle sypia w domu. Perfekcjonista i perfekcjonizmu wymaga od współpracującego personelu. Trzeba zdawać sobie sprawę, że przeszczepy wykonują najzdolniejsi lekarze i nie wszyscy mogą nadążyć za najlepszymi stąd też może powstawać zawiść o sławę, posądzenia itd.
Znam wielu „przeszczepowców”, których operował Gary, z niektórymi zaprzyjaźniłem się, ale nikt nie powiedział że Gary brał łapówki. Pacjent, który nie wybudzi się, nie odzyska funkcji życiowych w końcu umiera. Poddając się operacji każdy z nas był tego świadomy. W telewizji wydali na naszego Garego wyrok. Czy pokazywanie kilku wiecznych piór czy kilku butelek wódki w domu może być jakimś dokumentem? Taka sława światowa miałaby zniżać się do brania kilkuset złotowych łapówek, te bzdury miedzy bajki włożyć. Mam nadzieję że Ci mali ludzie, którzy chcieli zaistnieć okryją się niesławą. Boli tylko, że w TV czy w prasie wypowiadają się ludzie, którzy nie mieli do czynienia z Mirosławem G. Sądzę, że każdy chirurg przynajmniej raz widział śmierć swojego pacjenta. Czy wszystkich posądza się o zabójstwo? Nie, bo operacje to czasem loteria. Przeciwwskazania do przeszczepu - zgodność przeszczepianego serca nie zawsze jest zadowalająca. Widziałem dwudziestoletnią dziewczynę, która leżała pod respiratorem. Czekała na przeszczep. W ostatniej chwili otrzymała dar życia. Fakt mózg był już niedotleniony, trzeba ją było potem uczyć chodzić, mówić. To Gary podjął decyzję i ratował ją. Spotykałem ją czasem uśmiechniętą, pełną życia. Zmarła po sześciu latach, ostry odrzut.
Ja żyje już ponad 6 lat i daję to świadectwo. Nikt nie wołał ode mnie łapówki tak w Krakowie Janowie Lublinie czy Stalowej Woli .
Z szacunkiem Jan Machulak pacjent Garego