Dwoje młodych ludzi realizuje przygodę marzeń. Postanawiają przemierzyć kontynent australijski. Wprawdzie z pieniędzmi krucho, ale nie stanowi to przeszkody. Młodość jest pełna optymizmu i silna.
Wyruszają z zapałem i dość beztrosko przed siebie. Na widok ich wehikułu jedni mieszkańcy z politowaniem kiwają głową, inny wybuchają śmiechem. Ale - ostatecznie to Australia i każde dziwactwo jest akceptowane.
Podróż z Sydney do Melbourne, do Canberry. Nie odmówią sobie tego, żeby wpaść na Tasmanię, choć to dodatkowe koszty i z tym powinni się liczyć, ale co tam… Później w górę Australii przez Alice Springs do Darwin
Po drodze przygody, ale nie aż takie, które budziłyby grozę. Owszem, zderzenie z emu mogło się źle skończyć, jednak w relacji autorki jest to epizod, który należy do kategorii złych wspomnień. Jest to fatalne wydarzenie, o którym przez całą drogę przypominają przylepione do dachu samochodu pióra strusia.
Samochód zresztą wydaje się trzecim członkiem tej wyprawy, traktowanym niemal jak osoba. Nic dziwnego, od jego stanu "zdrowia” zależą dalsze losy wyprawy.
Być może z czasem we wspomnieniach autorki wszystko nabrało łagodnych rysów - upał był, ale do przeżycia, namiot był - niezawodny, żadnych wrednych pająków czy węży, ludzie życzliwi, auto czasami odmawiało współpracy, ale ostatecznie przecież dowiozło do celu, woda ciepła - ale można się było napić.
Podróż natomiast była pasmem zachwycających krajobrazów, ciekawych zwierząt, śpiewu ptaków budzących o świcie, krystalicznej wody wodospadów, w których się myli, urody oceanu.
Ciekawa książka, bardziej może przypominająca dziennik z podróży, trochę bez "nerwu”, ale może taka właśnie, jak spalona słońcem Australia.