Można pojechać na saksy i przywieść trochę zdjęć, wspomnień i pieniędzy. Ale można też wrócić do kraju z rudym kotem i materiałem na książkę. Na ironiczny, naszpikowany celnymi obserwacjami, wciągający reportaż.
Niderlandy poznają z perspektywy kampingów, squatów, najtańszych studenckich kwater i oczywiście coffeshopów, gdzie szybko stają się stałymi klientami. W końcu nie pojechali, by się dorobić, ale by zdobyć tzw. życiowe doświadczenie. A przy okazji świetnie się zabawić.
Ich pocztówkowe wyobrażenia o celu podróży dość szybko weryfikuje szara rzeczywistość. Okazuje się, że Holandia to żadna mityczna kraina, gdzie wśród bezkresnych pól słoneczników mieszkają szczęśliwi, wiecznie ujarami, kolorowi ludzie.
Odkrycie prawdy nieco rozczarowuje. Żadnych malowniczych wiatraków i tulipanów na każdym kroku. Holendrzy robią co mogą, by upodobnić się do siebie nawzajem. Mieszkają w identycznych domach, a w ich garderobie próżno szukać innych kolorów niż czarny, szary, czy granatowy.
Z wiedzy jaką mieli przed wyjazdem sprawdziło się w zasadzie jedno - Holandia to rzeczywiście kraj rowerów i płaszczy przeciwdeszczowych. Z tym, że tego dwukołowego środka transportu trzeba pilnować nie mniej starannie niż w ojczyźnie. Niedbale przypięte znikają jak kamfora.
To na ulicy, a na uczelni? Kolejne zaskoczenie i wielkie rozczarowanie. Wykładowcy nie oczekują od studentów kreatywności, ale uporządkowanej wiedzy i przestrzegania określonych reguł. Dla wiecznie spóźniającej się na zajęcia Polki to wyjątkowo gorzka lekcja.
Taka jest Holandia z perspektywy dwudziestolatki spędzającej niedziele na szorowaniu schodów w czyjejś willi lub restauracji. A jak nas widzą oni?
Okazuje się, że Polaków trudno pomylić z inną nacją, nawet ze wschodniej Europy. Nadużywają takich słów jak „honor” czy „zdrada”, mają skłonność do teatralnych zachowań, a w niektórych kwestiach (patrz: papież) kompletnie tracą poczucie humoru. I choć w kółko powtarzają jak im się na obczyźnie podoba, to zawsze w końcu wracają do domu.