Najnowsza książka znakomitego polskiego reportażysty. Temat na pozór nudny – problemy mieszkaniowe Polaków – ale wciąga jak niejedna sensacja.
Zwłaszcza pierwsza część reportażu – gdy Springer zabiera nas do międzywojennej Warszawy, a potem do świata pierwszych spółdzielni i kooperatyw.
Teatry, dancingi, drogie restauracje i luksusowe hotele – taki obraz mamy przed oczami gdy myślimy o Warszawie z 20-lecia międzywojennego. Po tej lekturze nie będziemy mieć więcej złudzeń. Na takie życie stać było jedynie 2 proc. społeczeństwa, pozostałe 98 proc. nie mogło sobie pozwolić nawet na mieszkanie. W dwóch największych stołecznych schroniskach mieszka kilkanaście tysięcy ludzi, drugie tyle bezdomnych mieszka na ulicach. Sklecone na szybko biedadomy i zatłoczone kwatery – statystycznie na izbę przypada 2,8 osoby plus sublokator. Właśnie tak śpi robotnicza Warszawa.
Pierwsza polska spółdzielnia – Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa – wyrasta z ideałów. Domy, które powstaną, też mają być idealne. Świetlica z biblioteką na piętrze, sklepy na parterze, a pod klatką własny ogródek. Ulice krótkie, wąskie, zakończone placykiem – „miejscem spotkań mieszkańców”. Pod nosem szkoła, przedszkole, plac zabaw i łąki z kawałkiem lasu na spacery. W gotowych już budynkach jak grzyby po deszczu rosną kolejne spółdzielnie (spożywcze), pojawiają się kooperatywy dostarczające towar pod same drzwi. Świat idealny, do którego dostęp mają jednak nieliczni. Bo choć lewicowi działacze społeczni dzielnie stawiają czoło bankom, władzom i nieuczciwym budowlańcom – to tanie mieszkania powstają wolno. I nie zawsze wprowadzają się do nich robotnicy.
Te wszystkie historyczne fakty – jak w każdej książce Springera – są pretekstem do opowiadania o teraźniejszości. A ta w wielu przypadkach wcale nie jest mniej dramatyczna.
Kamila mieszka w piwnicy – oficjalnie to pracownia w suterenie, w której spać nie wolno, ale sąsiedzi przymykają oko. Bogdan dostał miejsce w kontenerze – tak ostatnio miasta (zwłaszcza na Śląsku) radzą sobie z brakiem mieszkań komunalnych. A Marian ma garaż, fundamenty domu i pewność, że nigdy nie będzie go stać na postawienie ścian.
Kolejne rozdziały to barwne historie o brzydkich i drogich mieszkaniach na wynajem, okrutnych czyścicielach kamienic, zdeterminowanych „wkładkach mięsnych”, życiu milionów Polaków podporządkowanemu kursowi szwajcarskiego franka i o tym kto tak naprawdę skorzystał na „prospołecznych” rządowych programach Mieszkanie dla Młodych i Rodzina na Swoim (dweloperzy!).
Szokujące są nie tylko tragiczne historie ludzi wciągniętych w kredytową pułapkę, ale też garść statystyk. By zapłacić za mieszkanie przeciętny mieszkaniec Warszawy musi pracować 16 dni, Berlina 6, a Wilna 7,5. Nawet w Londynie w porównaniu do dochodów mieszkania są tańsze. We Francji lokale na wynajem stanowią 60 proc. wszystkich mieszkań, w Holandii 70, a w Berlinie aż 80. W Polsce ta proporcja jest odwrotna. I stąd paradoks – ludzi, których nie stać na drogi wynajem, biorą kredyty, na które tym bardziej ich nie stać.
– Jestem dziennikarzem, a nie ekspertem, więc nie daję w książce gotowych rozwiązań – mówi reportażysta w jednym z wywiadów. – Chodzi o to, żeby każdy miał wybór, jak chce mieszkać. Czyli jeśli nie mam pieniędzy, to mam szansę na mieszkanie komunalne, jeśli mam pieniądze, to wynajmuję, a jeśli mam dużo pieniędzy – to kupuję. Dzisiaj tego nie ma. Po napisaniu tej książki mam świadomość, że powinienem od polityków domagać się takiej alternatywy. Bo nieposiadanie jej jest nieuczciwe.