Chatka Blues Festiwal, Chatka Żaka, Lublin, 15–16.10.10
Zachodzę w głowę, co powoduje, że już drugi w tym sezonie festiwal w Chatce Żaka, wyglądający w planach dość ambitnie i oferujący niedrogie bilety, spotyka się z brakiem szerszego zainteresowania odbiorców. W przypadku poprzedniej imprezy (Electric Nights) wydawało mi się, że dużą rolę mogła odegrać pewna sztuczność zaproszonych zespołów indierockowych, które w swym dążeniu do bycia światowcami podchwytują nie tylko zachodnie trendy muzyczne, ale także piszą i śpiewają po angielsku, co w sumie nieraz czyni ich twórczość ciekawą w odbiorze medialnym, zaś nie skłania słuchaczy do bezpośredniego, koncertowego kontaktu z artystami.
Jednak obsada Chatka Blues Festiwalu gwarantowała pod względem językowej wiarygodności dużo lepszy poziom. Choć wszystkie grupy mają w repertuarze anglojęzyczne piosenki, to są to w przeważającej mierze covery. A o kilku zespołach wiadomo było, że wykonują niemało numerów polskojęzycznych, często autorskich i bardzo dobrych literacko.
Może po prostu blues jest tak mało popularny, że nawet dobrzy artyści są w stanie przyciągnąć zaledwie jakieś 80 osób – mniej więcej po połowie młodych i starych – w 350-tysięcznym mieście, w którym dodatkowo przebywa ok. 100 tysięcy przyjezdnych studentów? Faktycznie, nie jest tak popularny jak rock, ale ma z pewnością w Lublinie więcej miłośników niż niecała setka. To widać, kiedy chodzi się na pojedyncze koncerty w innych miejscach.
Właśnie – miejsce. W przypadku festiwalu, który wiąże się z perspektywą przebywania pod tym samym dachem przez kilka godzin, charakter obiektu odgrywa bardzo dużą rolę. Na klimat wpływa wiele czynników, w tym ludzki. Jak nieprzyjaznym miejscem stała się ostatnio Chatka Żaka odczułem w piątek na własnej skórze, kiedy szedłem do biura festiwalowego po akredytację. Jacyś mundurowi z agencji ochroniarskiej nie chcieli mnie przepuścić do korytarza z tym pokojem, bo nie miałem… akredytacji.
Wewnątrz budynku nie bardzo wiadomo po co było czterech czy nawet więcej ochroniarzy, zaś wokół niego ani jednego. A okolica Chatki Żaka – mimo że to miasteczko uniwersyteckie – nie należy do najprzyjemniejszych i najbezpieczniejszych rejonów miasta, odkąd działają tam liche dyskoteki i knajpy sprzedające mocne alkohole za niskie stawki.
Z kolei w samym obiekcie jest coś na kształt kawiarni, ale poza herbatą, kawą i piwem nie uświadczy się w niej niczego. Ani drinka, ani wina, ani koktajlu owocowego. Żadnej kanapki, żadnej sałatki, żadnego ciasta. Dobrze, że przynajmniej można tu palić i jest to jedyna taka przestrzeń, od czasu kiedy przedpoprzedni kierownik Chatki Żaka zlikwidował lubianą palarnię na prawo od głównego wejścia.
Niektórzy mówią, że o dobrych czasach tego akademickiego centrum przypominają już tylko znajome, sympatyczne twarze recepcjonistek i szatniarek. To oczywiście przesada, bo wciąż działa tu przecież Orkiestra Św. Mikołaja i jest jeszcze kilka innych pozytywnych postaci. Ale wiele brakuje tej instytucji do tego, by była miejscem, do którego chce się przyjść i zostać na kilka godzin.
Ci, którzy w piątek i sobotę przełamali jakoś opory i uczestniczyli w Chatka Blues Festiwalu, mieli na szczęście wiele powodów do artystycznych uniesień. Wystąpiły po trzy zespoły w oba dni i nie dość że nie było koncertu ewidentnie nieudanego, to niektóre wręcz zachwycały. Trochę dziwne wydaje się tylko to, że pierwszy dzień imprezy był mocniej obsadzony.
Festiwal zaczął się od występu krakowskiego tria Hard Times, którego akustyczne granie na dwie gitary i harmonijkę ustną zwieńczone charakternym wokalem było znakomitym wstępem do muzycznej uczty. Stare pieśni bluesowe w pełnych zaangażowania i wyczucia wykonaniach mogły zafascynować nawet kogoś nie będącego zwolennikiem takiej muzyki.
Jako druga wystąpiła Magda Piskorczyk ze swym zespołem. To nie był koncert stricte bluesowy, za to absolutnie rewelacyjny. Zabrzmiał blues, ale pojawiły się także folk afrykański, gospel i wielogatunkowe, bardzo oryginalne fuzje. Wszystko wykonane z niesamowitym polotem, smakiem i charyzmą.
Warszawska śpiewaczka o wielkich możliwościach wokalnych umiejętnie je dawkowała, nie popadając w puste, techniczne popisy. Tylko w jednym kawałku pozwoliła sobie na jazdę po bandzie, zniżając głos do nienaturalnie niskiego rejestru, ale był to numer pomyślany jako żart i zabawa z publicznością.
Piskorczyk, równie przekonywująco śpiewając w językach polskim i angielskim oraz afrykańskich i wydobywając rozmaite barwy, a także operując różnymi odległościami do mikrofonu i grając na gitarach, wykreowała wespół z tak samo czujną gitarzystką i podobnie czujnym perkusistą, całą gamę klimatów, która była jak dźwiękowa impresja z podróży po enklawach muzycznych tradycji.
Mało kto mógłby zrobić po czymś takim większe wrażenie i na pewno nie był to zespół Osły. Patrząc na scenę z wokalistą, skrzypkiem, gitarzystą i basistą oraz perkusistami za dwoma pełnymi zestawami perkusyjnymi można było spodziewać się Bóg wie czego. Ale ta oryginalność składu przełożyła się zaledwie na poprawnie wykonywany blues-rock, trochę przypominający styl The Allman Brothers Band.
Na początek drugiego dnia wystąpiła grupa The River. Lubelski zespół zaprezentował się w nowym, tymczasowym składzie, w którym tylko na pozycji basisty nic się nie zmieniło. Perkusista został przedstawiony jako gość. Nie zaśpiewał Maciej Chojnowski – rolę wokalisty wziął na siebie dodatkowo gitarzysta. Nie przeszkodziło mu to w wirtuozowskich popisach, w tym w graniu językiem na podobieństwo Hendriksa.
Bardzo fajny koncert dała kapela organizatora festiwalu Adam Blues Band. Był w nim set akustyczny i elektryczny, było dużo piosenek z ciekawymi polskojęzycznymi tekstami Adama Bartosia ("tyle twego, co zrobisz dobrego” itp.) i niezłe wykonania zachodnich standardów.
Na koniec zostawiono grupę J.J. Band ustawiając ją w ten sposób w roli największej gwiazdy festiwalu. I to nie był najszczęśliwszy pomysł, co widać było po liczbie słuchaczy, którzy dotrwali do tego występu. Formacja Jacka Jagusia tak naczęszcza się ostatnio w Lublinie, że nawet dla wielu wiernych fanów bluesa przestała być wielką atrakcją.
Na szczęście Chatka Blues Festiwal miał niespodziewany drugi finał w postaci konferansjersko-muzyczno-tanecznego pożegnania. Zbyszek Kowalczyk, który pełnił podczas imprezy rolę zapowiadacza, tym razem wystąpił grając na gitarze i śpiewając swój stary utwór "Ślimak” oraz dowcipnie i inteligentnie żegnając się z publicznością na jego melodię. Towarzyszył mu tańcząc i grając na tamburynie Adam Bartoś.
Tak efektownego zakończenia nie miał żaden festiwal, w jakim uczestniczyłem. A zdarzały się i takie wydarzenia tego typu, niekiedy z dużym budżetem, totalną promocją i wielkim zadęciem, po których w ogóle nie było niczego w rodzaju pożegnania z publicznością.
Miejmy nadzieję, że Bartoś zdobędzie się w przyszłym roku na zorganizowanie drugiej, równie sympatycznej i jeszcze lepszej programowo, edycji imprezy, a Chatka Żaka stanie się do tego czasu przyjaźniejszym miejscem, przyciągającym więcej ludzi.