Amerykanie chwalą się, że mają wszystko i to zawsze większe niż inni. Ale paru rzeczy nie mieli: nie mieli okupacji, najeźdźców, ruchu oporu i obozów. Teraz mają. W grze. Dziś premiera Homefront.
To zwykły człowiek, który stracił rodzinę i została mu jedynie walka. I o to właśnie chodziło twórcom gry. Żebyśmy kierowali nie kolejnym komandosem-profesjonalistą, ale zwykłym człowiekiem, któremu nie pozostało nic poza karabinem w ręku.
Po pierwsze: autorem scenariusza gry Homefront jest niejaki John Milius. Ten w swoim CV może umieścić pracę nad scenariuszem dwóch filmów: Czerwony świt i – uwaga! – Czas Apokalipsy. Niestety, cała fabuła poza kilkoma ciekawymi pomysłami nie trzyma dobrego poziomu. Jest tak patetyczna i tak ociekająca amerykańskim patriotyzmem, że momentami odechciewa się grać.
Po drugie: zmienia to sam sposób gry, bo bardziej wczuwamy się w naszego bohatera. Nie bez znaczenia jest też to, że przerywniki filmowe są czasami inne niż w podobnych (Call of Duty, Medal of Honor) grach: widzimy łapanki na cywilów czy wspomniane obozy. A poza wszystkim, świetnie nadaje się to do reklamowania gry i zasypywania sieci kontrowersyjnymi dla niektórych reklamami.
Tyle, że teraz przychodzi spore rozczarowanie.
Kampania dla jednego gracza Homefront – poza wspomnianą otoczką fabularną – przypomina większość ostatnich hitów. Mamy tu liniową i skryptowaną akcję. Oglądamy przerywnik filmowy, trafiamy na pole walki, rozprawiamy się z wrogiem, itd. Pod względem graficznym gra trzyma poziom.
Podobnie z widowiskowością. Pełno tu akcji, strzelania, wybuchów i zwrotów akcji. Brak tu za to realizmu pola walki, ale też nie taka miała to być gra. Problem w tym, że całość starcza na pięć godzin. Drugi problem w tym, że pierwsze recenzje nie są entuzjastyczne. Twórcy co prawda twierdzą, że będą świetne dodatki, że jest rewelacyjny multiplayer, że jest to i tamto.