Szok i niedowierzanie - tak można opisać to, co przeżywają mieszkańcy Stanów Zjednoczonych.
Okoliczności tragedii wciąż są niejasne.
- Zamachowiec popełnił samobójstwo i nie został jeszcze zidentyfikowany - podał szef policji sprawującej nadzór nad kampusem, Wendell Flinchum. Zabójcą był prawdopodobnie 24-letni student z Szanghaju, przebywający w USA od niespełna roku na wymianie uczelnianej.
Wszedł najpierw, zaraz po 7.00 rano, do akademika w uczelnianym kampusie, gdzie zastrzelił swoją byłą dziewczynę i jej nowego chłopaka. Potem gdzieś znikł. Pozostaje zagadką, dlaczego na miejsce nie przybyła od razu policja, nie zapewniła uczelni ochrony, dlaczego władze szkoły nie zaalarmowały wszystkich o grożącym im niebezpieczeństwie i nie odwołały zajęć. Dwie godziny później morderca pojawił się znowu, tym razem w głównym budynku uczelni i dokończył dzieła. Dopiero wtedy wezwano policję z Blacksburga - kiedy uzbrojona ochrona politechniki nie mogła sobie poradzić z sytuacją.
- Usłyszeliśmy zza ściany coś, co brzmiało jak dźwięki ogromnego młota. Jak z jakiejś budowy. Potem nastąpiły krzyki, więc stało się jasne, że to coś całkiem innego. Ktoś, chyba Jamal, powiedział: to strzały. Zaczęliśmy najpierw przewracać biurka, myśląc, że się za nimi schowamy. Potem ktoś otworzył okno i wszyscy zaczęli wyskakiwać. Wyskoczyłem chyba jako ósmy, albo dziewiąty. Ci za mną zostali już trafieni. Są teraz w szpitalu - relacjonował Alec Calhoun, 20-letni student drugiego roku mechaniki precyzyjnej.
Prezydent Bush wyraził współczucie rodzinom ofiar tragedii i zapowiedział udzielenie im pomocy. Bush rozmawiał telefonicznie z gubernatorem stanu Wirginia i z prezesem uniwersytetu Virginia Tech, Charlesem Stegerem.
Tragedia w Wirginii przyniosła bardziej tragiczne żniwo niż poprzedni podobny incydent z 1 sierpnia 1966 r., kiedy 25-letni student Charles Whitman zastrzelił 13 osób i ranił 31 na uniwersytecie stanu Teksas w Austin.