Prawie cała załoga PKS "Wschód” opowiedziała się za rozpoczęciem strajku. Takie wyniki przyniosło trwające od środy referendum. Decyzja o ewentualnym proteście zapadnie w przyszłym tygodniu.
– To doskonale obrazuje sytuację wśród załogi – mówi Dariusz Kukier, związkowiec z PKS. – Wynik referendum nie oznacza automatycznego rozpoczęcia protestu. Prezes PKS zaproponowała powrót do negocjacji. Spotkamy się w poniedziałek. Od wyniku tych rozmów uzależniamy dalsze kroki.
Pracownicy PKS domagają się 300 zł podwyżki, tytułem rekompensaty za utracone przywileje. Chcą, by taką kwotę zapisano w nowym regulaminie wynagradzania. Negocjacje w sprawie regulaminu trwają od miesięcy. W połowie stycznia ustalono, że podwyżki sięgną 80 zł.
– Wtedy pojawiło się żądanie 300 zł podwyżki – mówi Teresa Królikowska, prezes zarządu PKS. – To nierealne, ze względu na tragiczną sytuację firmy. Notujemy coraz niższe przychody.
Wzrost płac o 300 kosztowałby firmę ok. 2 mln zł rocznie.
– Dla nas to wydatek nie do udźwignięcia – dodaje Królikowska. – Mam nadzieję, że związkowcy to zrozumieją.
Jeśli poniedziałkowe rozmowy nie przyniosą rezultatu, związkowcy grożą protestem. Wezmą w nim udział przede wszystkim kierowcy, co oznacza paraliż firmy. Według dyrekcji, taki strajk mógłby bardzo szybko doprowadzić PKS do bankructwa.