Dzieci chore na białaczkę piszą błagalne listy, żeby nie zabierać im ukochanych doktorów. Petycję napisaną w podobnym tonie złożyli w dyrekcji szpitala także ich rodzice.
- Boję się, że nie będzie mnie miał kto leczyć - napisał 9-letni Kuba. - Moi rodzice się bardzo martwią, co dalej będzie. Mój lekarz przychodzi do mnie bardzo często, kilka razy dziennie i stara się mnie pocieszyć.
Prawie wszyscy specjaliści z Kliniki Hematoonkologii Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Lublinie złożyli trzymiesięczne wypowiedzenia z pracy. To forma nacisku na dyrekcję w walce o wyższe płace. Ale dyrekcja nie ma takich pieniędzy, które spełniłyby oczekiwania lekarzy. Rodzice dzieci chorych na raka są przestraszeni, że w tej sytuacji jedyny w regionie taki ośrodek zostanie zamknięty.
Małgorzata Bardyka, matka 17-latka nie wyobraża sobie przyszłości bez lubelskiej kliniki. - Szokiem była dla mnie choroba syna, szokiem byłoby odejście lekarzy - załamuje ręce. - Syn leczy się tutaj od półtora roku. Nie wiem, gdzie byśmy się podziali.
Do sekretariatu dyrekcji szpitala wpłynęło już pismo od rodziców proszących o nie podejmowanie decyzji skutkujących zamknięciem oddziału. - Lekarze i pielęgniarki chcą godnie żyć i należy im się za to docenienie finansowe, a nasze dzieci chcą tylko żyć - napisali.
Listy od chorych dzieci trafią do dyrektora niebawem.
- Nazywam się Matusz. Mam guza mózgu.
Dr Teresa Odój, hematoonkolog, mówi, że akcję pisania listów przez dzieci zorganizowali sami rodzice.
Prof. Jerzy Kowalczyk, szef kliniki przyznaje, że przed stresem spowodowanym obecną sytuacją nie da się dzieci uchronić. - Widzą co się dzieje, słyszą rozmowy rodziców - tłumaczy. - Miałem spotkanie z rodzicami. Starałem się ich uspokoić. Mówiłem, że sposobem, w jaki mogą nam pomóc, to zwrócić się do funduszu zdrowia, aby nas lepiej potraktował. O pisaniu listów nic nie wiem.