Były senator i szef lubelskiej SdPl, przyłapany na parkowaniu w niedozwolonym miejscu, tłumaczy się niewiedzą lub podpiera znajomościami.
Krzysztof Szydłowski oskarżony o próbę przekupienia strażników miejskich, chce, żeby sąd bez procesu umorzył jego sprawę. Twierdzi,
że chciał tylko zapłacić mandat, ale nie wiedział, jak to się robi.
W połowie stycznia br. Szydłowski zaparkował swoje bmw w centrum Lublina.
Szydłowski podszedł do nich z 50-zł banknotem w ręku, który usiłował położyć w notatniku strażnika. - Piszcie co tam trzeba - powiedział. Funkcjonariusze kazali mu pieniądze schować. Wezwali policję, żeby sprawdziła przez radio, czy kierowca ma prawo jazdy. Na koniec wypisali mu 100-zł mandat kredytowy. Strażnicy po powrocie do centrali zdali relację swoim zwierzchnikom. A ci zawiadomili Grzegorza Jawora, wiceprezydenta Lublina, który podjął decyzję o zawiadomieniu prokuratury.
- To były pieniądze na mandat - tłumaczył nam za każdym razem K. Szydłowski. Innego zdania była prokuratura, która oskarżyła go o próbę wręczenia strażnikom miejskim łapówki. Adwokat Szydłowskiego na sześciu stronach pisma do sądu tłumaczy, że polityk nie popełnił przestępstwa. Argumentuje to m.in. tym, że Szydłowski nie wiedział, że nie można funkcjonariuszom dawać pieniędzy do ręki, bo przez ostatnie cztery lata w ogóle mandatów nie płacił.
I nic dziwnego, skoro będąc w opresji, wzywał na pomoc prezydenta Andrzeja Pruszkowskiego.
Dwa lata temu, kiedy strażnicy przyłapali Szydłowskiego na parkowaniu w niedozwolonym miejscu, zadzwonił przy nich do prezydenta Lublina. Pruszkowski wówczas kontaktował się ze strażnikami. Informował ich, że mają do czynienia z senatorem. Mandatu nie wypisano. O tym zajściu wspomnieli w prokuraturze, zarówno strażnicy, jak i były senator.
Sąd rozpatrzy wniosek adwokata Szydłowskiego w połowie lipca. •