W poniedziałek mieli wracać do Rosji. Ale zostają w Lublinie! Rosyjska rodzina Kuleszowów nie musi być deportowana.
Przez trzy ostatnie miesiące wyglądało to jednak zupełnie inaczej. W lutym po raz pierwszy napisaliśmy, że lubelski sąd zdecydował o deportacji Kuleszowów.
Termin: 12 maja. I to mimo, że jej członkowie mają polskie korzenie, dzieci chodzą do lubelskich szkół, a w ich domu mówi się tylko po polsku. - Przyjechaliśmy tu osiem lat temu, bo czujemy się Polakami - mówi Swietłana Kuleszowa, żona Arkadija.
Po decyzji sądu Kuleszowowie trafili do ośrodka dla cudzoziemców w Białej Podlaskiej. Sprawa wywołała burzę. Senator Józef Bergier napisał do ministra spraw wewnętrznych i administracji i złożył w Senacie interpelację. Mieszkańcy i wolontariusze z Lublina wysłali petycje o pomoc do prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Dzień po artykule do naszej redakcji przyszedł lubelski adwokat Adam Selwa. - Jestem wstrząśnięty. Sam mam kilkoro dzieci. I nie wyobrażam sobie, żeby nagle musiały przestać chodzić do szkoły, a ja z całą rodziną trafiłbym do ośrodka przypominającego areszt - mówił Selwa. - Musimy im pomóc.
Kilkanaście godzin później Selwa był już w Białej Podlaskiej. Zaczęło się żmudne załatwianie formalności. Efekt? W połowie kwietnia sąd zgodził się na opuszczenie przez Kuleszowów aresztu deportacyjnego. Z pomocą adwokata, Kuleszowowie złożyli też wniosek o wznowienie procedury nadania im statusu uchodźców (Urząd ds. Repatriacji odmówił tego w 2003 r.) i o wydanie Kart Polaka. Do czasu rozstrzygnięcia obu procedur deportacja została wstrzymana.
Po opuszczeniu ośrodka Rosjanie trafili do domu rekolekcyjnego w Dąbrowicy. Pomogli im metropolita abp Józef Życiński i jego rzecznik ks. Mieczysław Puzewicz. Kilka dni później zgłosił się jeden z mieszkańców Lublina (proszący o anonimowość) i zaoferował Kuleszowom mieszkanie. - Możemy tam mieszkać przez rok - tłumaczy Arkadij.
Kuleszow wrócił do pracy w firmie budowlanej, a jego dzieci do szkoły. - I o to chodziło - podkreśla Zbigniew Jakuszko, dyrektor V LO w Lublinie, gdzie chodzi jedna z ich córek. - Potrzeba było zaangażowania tylu osób, żeby załatwić jedną sprawę. Najważniejsze, że się udało.