Przedsiębiorca z Białorusi nie zostanie wydany reżimowi Łukaszenki – zdecydował wczoraj Sąd Apelacyjny w Lublinie. Decyzja ostatecznie kończy jedną z najdłuższych spraw o ekstradycję, które toczyły się przed polskimi sądami.
Sprawa o wydanie cudzoziemca jego krajowi w polskim sądzie toczy się zwykle kilka miesięcy. Jednak Aleksander K. w niepewności musiał żyć przez cztery lata. W 2006 roku na stałe przyjechał do Polski. Białoruskie organy ścigania wysłały za nim list gończy i wystąpiły o jego ekstradycję. Zarzucały mu machlojki na granicy. Miał na podstawie sfałszowanych dokumentów przewozić przez granicę polsko białoruską towary, nie płacąc za to cła i podatków.
Aleksander K. został zatrzymany w Białej Podlaskiej. Blisko 40 dni spędził w areszcie. Wypuścił go Sąd Okręgowy w Lublinie, który od tamtej pory zastanawiał się nad wydaniem mężczyzny za wschodnią granicę. Sprawa przybierała różny obrót. Za pierwszym razem sąd nie zgodził się na ekstradycję, za drugim na nią przystał. W marcu tego roku ponownie uznał, że ekstradycja jest niedopuszczalna. Ale tę decyzję zaskarżyła prokuratura.
– Nie ma uzasadnionej obawy, że na Białorusi dojdzie do naruszania jego praw – przekonywał prokurator Wiesław Greszta.
Sąd Apelacyjny był jednak innego zdania. – I utrzymał w mocy wcześniejsze postanowienie – mówi Cezary Wójcik, rzecznik Sądu Apelacyjnego w Lublinie.
Według sędziów, na Białorusi nie jest przestrzegana Europejska Konwencja o Ochronie Praw Człowieka, która gwarantuje prawo do rzetelnego procesu. Dlatego Aleksander K. może tam paść ofiarą politycznych represji. Spotkały one już jego ojca, który w 2004 roku był przewodniczącym komisji wyborczej w Brześciu i odmówił podpisania protokołów wyborczych. A Aleksander K. wspierał finansowo białoruską opozycję.
– Na Białoruś będę mógł wrócić dopiero jak się tam zmieni sytuacja – mówi. – W końcu do tego dojdzie. Wtedy odpowiedzialność poniosą ci, co zmarnowali mi kilka lat życia.