Nie walczymy już o najlepszych maturzystów, walczymy o każdego, kto zapisze się na nasze zajęcia – pisze w jednym z wątków artykułu na portalu Gazeta.pl Lech Trzcionkowski, wieloletni wykładowca KUL.
"Chroniczne niedofinansowanie uczelni sprzężone z zasadą łączącą wysokość dotacji z liczbą studentów sprawia, że władze uniwersytetów szukają oszczędności w zwiększaniu grup ćwiczeniowych” – zauważa.
Tymczasem na dobrych uniwersytetach ustala się górne limity wielkości grupy, co – zdaniem Trzcionkowskiego – daje gwarancję aktywnego współuczestnictwa, na słabych – minima, co prowadzi do powstawania grup liczących 30 studentów.
Systemowa patologia
"Jeśli mamy rywalizować z czołowymi uczelniami świata, musimy stworzyć warunki, w których praca w małych grupach nie będzie problemem finansowym dla uniwersytetu” – postuluje autor.
Zauważa jednak, że podstawą zatrudnienia uczonych są godziny dydaktyczne (pensum). Dlatego też konsekwencją likwidacji zajęć z powodu braku minimum uczestników może być likwidacja etatu naukowo-dydaktycznego.
Wtedy zaczyna się systemowa patologia, pogłębiana przez niż demograficzny oraz pogorszenie się klimatu wokół humanistyki.
"Nie walczymy o najlepszych"
"Nie walczymy już o najlepszych maturzystów, walczymy o każdego, kto zapisze się na nasze zajęcia, nawet gdy będzie to maturzysta z oceną dopuszczającą. Raz zdobytego studenta nie oddamy, wszak od niego zależy nasze przeżycie” – stwierdza Lech Trzcionkowski.
Jego zdaniem dochodzi nawet do tego, że same instytuty wywierają nacisk na pracowników, aby nie byli zbyt wymagający, bo grozi to utratą źródła finansowania.
Co gorsza, gdy zmniejsza się liczba studentów, nauczyciele akademiccy zaczynają walczyć o opinię "łatwego do zaliczenia”. I mają w tym potężnego sojusznika – Ministerstwo, które w oficjalnych wytycznych określających układanie programów, stwierdza, że "efekty kształcenia nie powinny odzwierciedlać ambicji kadry, lecz realne możliwości osiągnięcia tych efektów przez najsłabszego studenta, który powinien zaliczyć przedmiot”. Takie zalecenie ma katastrofalne skutki dla poziomu studiów. Zwłaszcza w sytuacji, gdy wiele uniwersytetów musi przyjmować wszystkich chętnych, którzy posiadają świadectwo maturalne.
"Wybrałem wyjście najbardziej radykalne – uznałem, że mam jedno nazwisko i nie mogę firmować zaliczenia przedmiotu osobom, które nie powinny ukończyć gimnazjum. Wolę się wycofać z akademii niż współuczestniczyć w organizowanej przez Ministerstwo fikcji. Mimo wszystko mam swoje ambicje” – pisze Trzcionkowski, dziś naukowiec niezależny, który m.in. przez 23 lata związany był z Katedrą Historii Starożytnej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.
Cały wpis na Gazeta.pl