Nie była ani szczupła, ani gruba. Ani wysoka, ani niska. Włosy? Ciemny blond. Chyba. Pani Maria. Maria Chomentowska. Mistrzyni skrytości. Perfekcyjna i pracowita. Architekt wnętrz, projektantka. Zaproponowane przez nią kilkadziesiąt lat temu rozwiązania, nadal są nowatorskie. I świetnie się sprawdzają. Jej życie zawodowe podzielone na kilka okresów, dopiero teraz doczekało się pierwszej monograficznej wystawy i opracowania. Życie prywatne zostanie prywatnym już chyba na zawsze. Gdy najbliżsi chcieli zacząć zadawać pytania, już nie miał kto odpowiadać. Znajomi nigdy nie pytali, bo czuli, że pytać nie powinni
Kto wchodzi do gmachu głównego KUL, zatrzymuje się na widok dużego, okrągłego stołu, który stoi niemal na środku. Potem zauważa krzesła, papieski tron, konfesjonał. Taborety, które fruwają na ścianie i dziwne bryły okazujące się dwoma fotelami - też umieszczonymi na ścianie. Gdy usiłuje usiąść w drewnianych ławach, by się rozejrzeć po wnętrzu spostrzega, że oznaczone monogramem MCh też są częścią ekspozycji.
Ale usiąść można.
Drewno
- Pokazujemy najbardziej znane, stworzone przez nią krzesła „Pająk” i „Płucka” uznawane powszechnie za ikony polskiego designu. „Płucka” są bardzo wygodne, zrobione ze sklejki mają elementy oparcia połączone skórzanym paskiem. Dzięki temu dostosowują się do kształtu pleców osoby siedzącej. W ogóle wszystkie projekty Marii Chomentowskiej cechuje dbałość o wygodę użytkownika. Pokazujemy zdjęcia mebli dla dzieci i te szkolne powstałe z myślą o budowanych wówczas „tysiąclatkach”. Jej autorstwa jest też szereg funkcjonalnych mebli do ówczesnych mieszkań: krzesła, stoliki, szafy, sekretarzyki. Są fotografie łóżek czy półek, które niemal identyczne widzimy w katalogach Ikei - mówi dr Krzysztof Przylicki, dyrektor Muzeum KUL, który we współpracy ze studentami historii sztuki przygotował pierwszą monograficzna wystawę twórczości Marii Chomentowskiej.
To na niej spotykają się realizacje, które projektantka robiła przez lata spędzone w warszawskim Instytucie Wzornictwa Przemysłowego z projektami, które powstały w okresie blisko 40-letniej współpracy z KUL-em.
Wystawa organizowana w piątą rocznicę śmierci bohaterki poprzedzona była objazdem miejsc, w których zrealizowano różne projekty pani Marii, dokumentacją fotograficzną obiektów i rozmowami z ludźmi, którzy ją znali i z nią współpracowali.
- Z tych wywiadów wynikało głównie to, że pani Maria była niezwykle skromna i skryta. Osoby z którymi rozmawiałem w Warszawie bardzo niewiele wiedziały o jej lubelskiej działalności, że miała rodzinę, syna. Rozmówcy lubelscy od nas się dowiadywali, że pracowała w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego, jednym z pierwszych w Europie ośrodków badawczych w zakresie wzornictwa i ergonomii. Że była znaną, nagradzaną projektantką a zaprojektowane przez nią reprezentacyjne pomieszczenia Domu Związku Literatów Polskich w Warszawie przeszły do historii polskiej architektury wnętrz - dodaje dyrektor.
Dziewczynka
- Może gdybyśmy pytali, to by opowiadała, a tak? Większość fotografii, które są na wystawie na KUL, pierwszy raz zobaczyliśmy po śmierci babci zabierając rzeczy z Domu Pomocy na Kalinowszczyźnie. Miała wszystkie pamiątki poukładane, zdjęcia opisane. Dzięki temu wiem, że moje ulubione, na którym widać 7 czy 8-letnią dziewczynkę z warkoczykami, ubraną w sukienkę w groszki zostało zrobione w Komorowie. Są zdjęcia z Druskiennik, z Warszawy. Chyba całą opowieść o jej dzieciństwie mogę ułożyć. Wygląda na szczęśliwe. Jeździła na nartach, konno. Ale nigdy o tym nie opowiadała. Nie była wylewna. Może coś powiedziała raz, a myśmy nie zwrócili uwagi? Mówiła: Jedno krzesło oddałam do muzeum, a drugie ty sobie weź. Dla mnie i młodszego brata była babcią, dla ojca mamą, a nie wielką projektantką. Kiedyś opowiadała, że jej babcia uciekając z jakiegoś domu zabrała krzesło i dlatego teraz ona projektuje krzesła. I tyle. Dlaczego uciekała, kiedy to było, gdzie? Czy malutka Maria to widziała, czy tylko słyszała rodzinną legendę... nie wiem. Wiedzieliśmy, że pracuje na KUL-u i projektowała meble. Że tego było tyle i tak różnych rzeczy, to się dowiedzieliśmy od dr Przylickiego jak przygotowywał wystawę. Ona była człowiekiem-zagadką - opowiada pani Beata, wnuczka Marii Chomentowskiej.
Pani Beata urodziła się na Lubelszczyźnie, w rodzinnej miejscowości mamy. Jako nastolatka wyjechała na Śląsk, gdzie nadal mieszka. Z Marią Chomentowską utrzymywała głównie kontakt listowny i telefoniczny. Widywały się okazjonalnie.
Ślady
W Kampusie Głównym KUL wytyczona jest ścieżka po najważniejszych realizacjach projektantki. Ale wystarczy chodzić po uczelnianych budynkach, by ciągle krążyć wśród realizacji Chomentowskiej. Od tak oczywistych jak Nowa Aula, mensa, barek pod Starą Aulą, po detale. Postument popiersia księdza Idziego Radziszewskiego, założyciela uniwersytetu, osłony na kaloryfery czy tablice informacyjne.
- Wszędzie są ślady jej bytności. Ławy w korytarzu, gdzieś drzwi, w gabinecie rektora biurka, szafy, nawet karnisze. Ale najważniejsze dzieło to wnętrze Nowej Auli. Przypadek sprawił, że ją projektowała, bo nowy fronton projektował architekt i urbanista, prof. Stanisław Juchnowicz, ale zostawił go w stanie surowym. Dostał jakieś inne zlecenie i wyjechał do Afryki. Pani Maria wywiązała się z tego zadania znakomicie i estetycznie, i praktycznie - wspomina prof. Stefan Sawicki, dzięki któremu Chomentowska pojawiła się w Lublinie.
Był rok 1976 lub 1977.
- Byłem wtedy prorektorem i uważałem, że ktoś powinien dbać o estetykę wnętrz KUL-owskich, bo uniwersytet musi mieć pewien poziom. Maria Chomentowska wydała mi się idealną osobą. Poznałem ją latem w Kazimierzu Dolnym u Ireny i Tadeusza Byrskich. Nie śmiałem jej tego proponować, bo wiedziałem, że mieszka w Warszawie, ma prestiżową posadę, swoje środowisko, ale w końcu się odważyłem. A ona się zgodziła. Do dziś nie wiem dlaczego. Może każdy ma chwile niepewności czy może warto iść inną drogą, potrzebuje zmiany. Może chciała wyjechać z Warszawy? Jesienią już była na KUL-u. Może to dziwić, ale najpierw to były prace zlecone, a potem nie brała pieniędzy. Ona pieniędzy nie ceniła. Robiła projekty kaplic kościołów, ołtarzy w całej diecezji, dobrze jej się powodziło. Od uczelni nie brała honorariów, traktując to jako dar dla uniwersytetu - dodaje profesor.
Akademik
Urodziła się 14 czerwca 1924 roku w Warszawie. Mama Janina Aniela z domu Hoser, ojciec Władysław Aleksander Chomentowski. Miała brata. Starszego? Młodszego? Czy jeszcze jakieś rodzeństwo? Nie wiadomo. Podobnie jak tego kim byli rodzice. Sądząc po tym, jak wyglądają na zdjęciach - dobrze sytuowani. W czasie wojny posłali córkę do Żeńskiej Szkoły Architektury im. Stanisława Noakowskiego.
Po wyzwoleniu równolegle pracowała w Biurze Odbudowy Stolicy i studiowała malarstwo na ASP. Później przeniosła się na Wydział Architektury Wnętrz. W 1951 roku, na 26 lat, wiąże się z Instytutem Wzornictwa Przemysłowego. A potem jest lato w Kazimierzu, a po lecie pani Maria ląduje w Lublinie na poddaszu męskiego akademika.
- Gdyby człowiek wiedział jak będzie, to by pytał, zbierał listy, rysunki. Była skryta, mało co mówiła. Zawsze była babcią zapracowaną. Dla mnie najdłużej mieszkała w akademiku przy Niecałej, najlepiej zapamiętałam to miejsce, bo mieszkała na poddaszu i były tam wysokie schody. Pokoje zawsze miała urządzone ze smakiem, potrafiła na małej powierzchni zmieścić łóżko, biurko, urządzić małą kuchenkę i jeszcze mieć miejsce dla gości. Nie było ono do tańca, ale było gdzie usiąść. Wszystko z gustem. Nawet pokój w domu pomocy. Tak dokładnie pamiętam jej pokoje, że mogę bez kłopotu naśladować ten styl - uśmiecha się pani Beata.
Wspomina jedną z wizyt u babci, podczas której zabrała ją do właśnie wykańczanej nowej mensy uniwersyteckiej. Oczywiście według projektu pani Marii.
- Miałam 13 czy 14 lat, poszłyśmy na KUL, i tam zobaczyłam, jak babcia, która zwykle była spokojna i małomówna ma pretensje do robotników. Coś źle zrobili, nie tak jak ona zaprojektowała. Pewnie różnica była 2 milimetry albo 2 centymetry. Stałam coraz szerzej otwierając oczy i słuchałam jak krytykuje mężczyzn, którzy tylko kiwali głowami. Byłam w szoku: to babcia umie podnieść głos? - wspomina wnuczka
Na wystawie są fotele wypożyczone z jej domu na Śląsku.
- Mają dla nas wartość sentymentalną, zwłaszcza, że w rodzinnym domu używaliśmy identycznych, tylko czerwonych. Są bardzo wygodne i bezpieczne dla dzieci. Można było po nich skakać, robić tunel i wiadomo, że nie było żadnego guza, bo są z gąbki.
- Na wystawie jest zdjęcie zrobione podczas jednej z naszych wizyt u niej w Lublinie. Ma dżinsową spódnicę z naszywanymi kieszeniami, kierpce. Zawsze miała swój styl. Nie była babcią w garsonce. Lubiła duże swetry. Nosiła sztruksowe spodnie, latem fajny kapelusz. Malutkie, skórzane torebeczki albo jakieś wielkie torby. Wtedy to zwracało uwagę, dziś tak wiele osób chodzi. Teraz się mówi eko. Ona było eko dwadzieścia lat temu - dodaje pani Beata.
Herbata
- Skromna, cicha, bardzo inteligentna. Mówiła spokojnie, nawet trzeba było mieć cierpliwość, żeby dopytywać i czekać na odpowiedź. Mówiła o sacrum i o pięknie, które jest w prostych rzeczach. Ktoś, kto ją spotykał, nawet nie przypuszczał, że ma tak wielką wrażliwość serca. Ona trochę nie pasowała do XXI wieku. Zatrzymała się gdzieś w czasach gdzie ceniono prostotę, drewno, metal. Rzemiosło. Każda z zaprojektowanych przez nią rzeczy była niepowtarzalna. Lubiłem ją odwiedzać. Spacerowaliśmy po KUL-u gdzie pokazywała co zostało wykonane i jakie będą nowe inwestycje. Mówiła o Nowej Auli im. Ks. kard. Stefana Wyszyńskiego, która wtedy powstawała. O płytach, które musiała powiesić pod sufitem, żeby poradzić sobie z akustyką. Gdy powstało Collegium Jana Pawła II narzekała, że na X piętrze jest sala, która jest bardzo wąska i myślała jak ją najlepiej zaprojektować. Czasami się radziła, co sądzę o jakimś rozwiązaniu. Pamiętam, że zawsze miała pyszną herbatę. Kiedyś zrobiła mi mówiąc, że to taka specjalna. Chyba wtedy pierwszy raz piłem zieloną i nigdy nie piłem tak dobrej - wspomina ks. Tadeusz Pajurek, proboszcz parafii Świętej Rodziny w Lublinie.
- Poznaliśmy się pod koniec lat 70. ubiegłego wieku. Udzielałem ślubu córce mojej sąsiadki z rodzinnej miejscowości. Tereska wychodziła za syna Marii Chomentowskiej. Pamiętam to świetnie, bo wtedy byłem jeszcze diakonem i to był mój pierwszy ślub. Potem wiele razy odwiedzałem ją w Lublinie wspólnie z młodymi. Mówili: Jedziemy do mamy i jechaliśmy. Spotykaliśmy się na rodzinnych uroczystościach. Jestem chrzestnym ojcem wnuczki pani Marii. Na otwarciu wystawy byłem zaskoczony, że przyjechali ludzie z Warszawy, że tam pracowała. Wtedy się dowiedziałem, że jest tak znaną projektantką. Nie wiedziałem, że projektowała dla Instytutu Wzornictwa Przemysłowego – dodaje proboszcz Pajurek.
Deska
- Człowiek nigdy nie jest pewien czy coś mu wyszło w pracy, ale z nią to mi się udało - uśmiecha się prof. Stefan Sawicki. - Nie bała się niczego. Miała wyczucie estetyczne. Drewno, wielka prostota i zawsze jakiś zaskakujący pomysł, to był jej styl. Uderzało, że była śmiała. Wierzyła w swoją sztukę, podejmowała wyzwania, które przekraczały dotychczasowe doświadczenia. Miała zaufanie, pewność ale to nie była zarozumiałość. Ciągle natrafiam na rzeczy przez nią robione. Nawet swoim mieszkaniu. Przychodziła i rzucała myśl: tu by trzeba dać zwykłą, prostą deskę - myśląc o karniszu. I ja tak zamówiłem. Czy byliśmy na „ty”? Chwilę się zawahałem, ale nie. Mówiłem „Pani Mario”.
Kamień
Maria Chomentowska zmarła 7 marca 2013 roku. Miała 89 lat. Jest pochowana na cmentarzu przy ul. Lipowej w Lublinie. W grobowcu, który sama zaprojektowała. Sektor 5B, rząd 6, grób 2.
Wystawa „Praktyczne piękno. KUL według Marii Chomentowskiej” czynna będzie do końca czerwca.
- Dzisiaj wiem, że dużo nam umknęło z życia babci, ale mając kilkanaście lat nie mieliśmy tej świadomości, co teraz. Cóż, czasu nie wrócimy. Podziwiam tych młodych ludzi z KUL, którzy tyle pracy włożyli w organizację wystawy i zbieranie informacji. Dzięki nim odkryliśmy ją na nowo. Śmiem twierdzić, iż dzięki ich pracy o babci dowiedziało się tak wiele osób. I bardzo im za to dziękuję – mówi wnuczka Marii Chomentowskiej.