Kiedy w domu Brunona Schulza w Drohobyczu ze ścian pokoju zniknęły jego malowidła, o pisarzu mówią wszyscy. Czyżby wcześniej był nieznany? Gdzie leży tajemnica jego rosnącej, artystycznej sławy?
– Jako jeden z nielicznych polskich artystów od dawna jest szeroko znany na świecie. Świadczą o tym przekłady jego twórczości na niewyobrażalną liczbę języków. Gdyby je zliczyć, to pisarz znalazłby się na pierwszym miejscu. W dodatku Schulz staje się bohaterem literatury światowej, ciągle powstają o nim nowe powieści. Żaden polski pisarz nie zrobił takiej kariery. Nawet żaden z noblistów.
• Co się stało po kradzieży malowideł
w Drohobyczu?
– To kolejny fenomen, że Schulz pisze i tworzy po śmierci. Badacze szukają po całym świecie zaginionego rękopisu jego powieści „Mesjasz”. W trakcie tego poszukiwania, trwającego już dwadzieścia lat, w niewyjaśnionych okolicznościach umierają jej tropiciele. Kradzież malowideł rzuciła pisarza w kolejny, nowy wymiar.
• Opowiedzmy o tych malowidłach. Jak powstały?
– Wiedeński gestapowiec o niespełnionych ambicjach artystycznych postanowił dziecięcy pokój swoich dwóch synów ozdobić bajkami. Przez jakiś czas chronił Schulza, ten malował. Prawdopodobnie jakieś bajki braci Grimm. Z przekazów świadków wiemy, że poza owym pokojem Schulz wymalował jeszcze budynek gestapo i krytą halę do woltyżerki. Po wojnie, w latach 60., zaczęto szukać tych rysunków. W lutym ubiegłego roku niemiecki reżyser Benjamin Gessler dał parę złotych aktualnym lokatorom, żeby sprawdzić, czy coś z tych malowideł się zachowało. W jednym z pokojów dojrzał, pod odpryskującą farbą, kilka obrazków.
• Co wydarzyło się dalej?
– Dalej miało być tak, jak z każdymi odkrytymi malowidłami: ekspertyzy, badania, zdjęcie przemalowań. Włączył się w to Yad Vashem (Izraelski Instytut Pamięci), odsłonięte partie skuto i wywieziono za granicę. Wszystkiego nie wzięli, ale zrobił się międzynarodowy skandal. Pięć pozostawionych, ale słabszych partii odkuli Ukraińcy i zdeponowali w miejscowym muzeum. W ten sposób zniszczono bezpowrotnie całość kompozycji.
• Wróćmy do twórczości pisarza. Cóż to za paradoks, że o życiu szarego, prowincjonalnego nauczyciela powstają niezwykłe powieści i magiczne książki?
– No właśnie. Skromny, niepozorny i zakompleksiony nauczyciel rysunków i prac ręcznych, o życiu pozbawionym nadzwyczajnych wydarzeń, robi po śmierci oszałamiającą karierę.
• Gdzie leży tajemnica sukcesu Schulza?
– Może w tym, że w przeciwieństwie do wielu pisarzy, jego twórczości nie da się streścić? Tajemnica Schulza jest tajemnicą uniwersalności. Jego magia działa na czytelnika na poziomie wyobraźni, fantazji, snów. Schulz przemienia zwyczajność w niezwyczajną, bajkową magię. Doprowadza polszczyznę do stanu, jakiej nigdy nie osiągnęła. Jego język tak ma się do języka innych pisarzy, jak kanadyjski syrop klonowy do rafinowanego cukru.
• Czy skromny syn żydowskiego sklepikarza był samorodkiem?
– Tak. Ale wspomina, jak matka, prosta Żydówka, czytała mu po niemiecku „Króla Olch” Goethego. Od małego rysował, potem zrobił z wyróżnieniem maturę. Chciał studiować malarstwo, zaczął studiować architekturę na Politechnice Lwowskiej. Wybuchła I wojna światowa, szczęśliwie mu się te studia przerwały, potem zaocznie zdobył jakieś papiery, zaczął uczyć rysunku i prac ręcznych.
• Czy przeżyli uczniowie Schulza?
– W Drohobyczu żyje Alfred Schreyer, muzyk, kapelmistrz chóru i film o nim zobaczymy dziś na urodzinach Schulza.
• Kiedy ogląda się rysunki tego skromnego, zagubionego i niepozornego człowieka, bucha z nich niepokój i erotyzm. Mężczyźni czołgają się u stóp nagich kobiet, kobiety smagają klęczących pejczem. Cóż to za erotyczny teatr?
– To kolejny paradoks nieśmiałości życiowej i śmiałości wyobraźni. Z prowincji, z tęsknoty, z niespełnionych marzeń i seksualnych apetytów robi się wielkie widowisko.
• Skąd te roznegliżowane modelki?
– Z wyobraźni. Schulz nie miał żadnych modelek. Wymyślał powabne ciała kobiet, z fantazji wysnuwał ich kształty, ale dodawał im autentyczne twarze, wzięte z rzeczywistości, co nastręczało mu za życia i po śmierci różnych skandali. Na pierwszej pośmiertnej wystawie rysunków Schulza w Paryżu zjawiły się dwie, wspierające się na laseczkach staruszki i się na rysunkach rozpoznały. Nawet im się to spodobało. Nawet w Lublinie mieszkała kobieta, którą w ten sposób wymalował Schulz. Podobnie było z mężczyznami. Wśród pełzających postaci wielu rozpoznało swoje twarze...
• Większość grafik powstała w niezwykłej technice...
– Wziętej z fotografii. Grafiki były zmutowane z fotografii. Schulz najpierw pokrywał szklaną płytę czarną substancją, wydrapywał kontury i z takiego negatywu wywoływał swoje magiczne rysunki. Wiemy, że w 1920 r. już nikt na świecie tego nie robił. Nie wiemy, od kogo poznał technikę „cliche verre”, którą Witkacy nazywał żartobliwie drapografią.
• Panie profesorze, Schulz w zwykły sposób żył, w niezwykły tworzył i w niezwykły sposób zginął.
– Zginął jako Żyd. Zastrzelono go na środku miasta. Leżał tam przez kilka godzin. Gestapowiec, który brzydził się jego krwi, kazał komuś ściągnąć zegarek.
• Dlaczego zginął?
– Dwóch ważnych gestapowców miało protegowanych Żydów. Jeden umiał malować, drugi intarsjować meble. Feliks Landau, który opiekował się Schulzem, zastrzelił koledze Żyda. „Jak ty tak – pomyślał kumpel – to ja ci kropnę twojego Schulza...”. Otrzepali ręce i poszli na wódkę.
• Czy mógł się uratować?
– Miał sporo przyjaciól w AK. Miał wyrobione papiery na inne nazwisko. Pisarz Kazimierz Truchanowski, wówczas leśnik w Spale, miał go skryć w swoich lasach. Podobno tego dnia, gdy go zabili, poszedł do żydowskiej gminy po przydział chleba. Miał to być chleb na drogę. Zginął z tym chlebem w dłoni.
• Czy zachował się jego grób?
– Niemcy kazali uprzątnąć ciało. Poszedł do pierwszego, lepszego dołu. Dziś stoją tam jakieś bloki. Jak Mozart i inni wielcy artyści, nie ma swojego grobu...
FRAGMENT PROZY
A gdy sięgałem po błękitną barwę – szedł ulicami przez wszystkie okna odblask kobaltowej wiosny, otwierały się, dźwięcząc szyby, jedna za drugą pełne błękitu i ognia niebieskiego, firanki wstawały jak na alarm i przeciąg radosny i lekki szedł tym szpalerem wśród falujących muślinów i oleandrów na pustych balkonach, jak gdyby na długim końcu tej długiej i jasnej alei ktoś zjawił się bardzo daleki
i zbliżał się – promienny, poprzedzany przez wieść, przez przeczucie, zwiastowany przez loty jaskółek, przez wici świetliste, rozrzucone od mili do mili.
„Sanatorium pod klepsydrą”