Dzień po wybuchu wojny pojechałam na przejście graniczne w Dołhobyczowie i do punktu recepcyjnego w Lubyczy Królewskiej. Tam poznałam pierwsze Ukrainki, które uciekały przed wojną. Niektóre płakały i były przerażone. Niektóre zaciskały zęby, gotowe na największe nawet poświęcenia, żeby tylko ratować dzieci. Najważniejsze było to, że nie ma już samolotów i bomb. Po roku od tamtych wydarzeń wracam do nich i pytam, jak zmieniło się ich życie od rozpoczęcia agresji rosyjskiej.
Oksana wróciła juz do domu. Do Polski przyjechała ostatniego dnia lutego 2022 roku. Dzieci poszły do szkoły. A jak zaczęły się wakacje, postanowili wracać do domu.
– Mieszkamy przy stolicy. Tam nie jest niebezpiecznie. Ale że u mnie jest maleńkie dziecko, to postanowiłam uciec. Ale nie ma bomb u nas, więc wróciłam. Sama teraz mieszkam z dzieckiem, bo mąż walczy. I brat walczy, i ojciec walczy. Tak trzeba. A my na nich czekamy – opowiada. – U nas jest dużo samotnych kobiet. Część czeka, ze mężowie wrócą. Części mężowie zabici już są. Do jednej mąż wrócił, ale nie ma ręki i nogi. Razem tak żyjemy obok siebie i są dni, że o wojnie się nie myśli. Tak było zwłaszcza w lecie. Teraz trudniej, bo prądu nie ma co jakiś czas. Ale staramy się, żeby było normalnie. Teraz u nas amerykański prezydent był. Jak on się nie bał przyjechać, to my się nie boimy żyć. Zresztą z wojną to już będzie u nas koniec, bo pomaga nam cały świat. Pomagali nam Polacy w Polsce, a teraz wszyscy nam pomagają tutaj. Nigdy przez ten rok nie byliśmy sami.
Nie boisz się, że wojna potrwa jeszcze wiele lat?
– Ja myślę, że to będzie koniec. Ale jakby było źle, to ja też mam plan. Najpierw przyjadę do Lublina. Ja wiem, że tam dobrzy ludzie będą i na dworcach, i w mieszkaniach. A potem jak będzie trzeba to pojadę do Kanady. Tam dużo już od nas ludzi bezpiecznych. Ale to tak sobie czasami tylko myślę, bo ja wiem, że to już koniec wojny będzie.
Zaproszenie na kawę
Tamara chciałaby na stałe zostać w na Śląsku, gdzie teraz mieszka.
– Ja jestem sama. Męża już nie mam, a dzieci nigdy nie mieliśmy. Byłam nauczycielką. Uczyłam rosyjskiego w niedalekości Doniecka – opowiada. – U nas było niebezpiecznie, pracy już nie było, samoloty latały, więc wyjechałam. W Lublinie mieszkałam w hali w szkole. Tam było bardzo źle. Było ciepło, bezpiecznie, było jedzenie, ale były polowe łóżka. Było cały czas światło. Było głośno, a dla mnie bardzo ważne jest, żeby tak być samemu i o swoim życiu decydować. Przez lata tak żyłam. Miałam jeden pokoik z kuchnią w bloku, a tu była ta straszna hala.
Żeby uciec od ludzi kobieta wychodziła na osiedle i siadała na ławce. Wspomina, że tak siedziała żeby być po prostu sama, z dala od ludzi.
– Pogoda nie była dobra. Wiało, padało ale wolałam to – mówi. – I tak trafiła na panią Kasię. Ona spytała co tak siedzę, na kawę zaprosiła. Okazało się, że ona też nauczycielka, tylko matematyki. Zrozumiała mnie. I wysłała mnie do swojej rodziny na Śląsk. Teraz pracuje w fabryce. Na zmiany pracuje, ale jest mi bardzo dobrze. Wynajmuje pokoik w mieszkaniu, w którym żyją sami Ukraińcy. Też są różni. Czasem jest głośno, czasem coś mnie denerwuje, bo talerzy nie pomyją, ale wtedy się zamykam w pokoju i jestem u siebie. Jestem szczęśliwa, bo nie mam bliskich więc nie martwię się, że ich wojna zrani.
Noc w lesie
Pierwszej nocy w łóżku, nawet polowym, nie spędziła w Polsce T. Granicę w Dołhobyczowie przejechała w pierwszych dniach wojny. Razem z nią przyjaciółka i zarazem sąsiadka i aż pięcioro dzieci.
– Moje i jej – mówi. – Teraz powiem coś, co nigdy nie mówiłam. Ja wiedziałam, że u nas jest koronawirus. Córcia bardzo kasłała. Ja miałam gorączkę. Ale nie zostaliśmy w domu, bo wojna. Mężowie kazali nam jechać. Na granicy było długo, a ja bardzo bałam się, że będą testy i nas nie puszczą. Ale testów nie było. Potem bałam się, że musimy jechać do punktu recepcyjnego i tam się wyda że jesteśmy chorzy. Dlatego nie pojechaliśmy. Stanęłyśmy pod lassem i tam w samochodzie, w śpiworach spaliśmy pół dnia i noc. Zimno było. Dzieci płakały. Jedliśmy puszki. Na drugi dzień przyjechał samochód. Bałam się, że to policja, ale to pan. Spytał, czy może pomóc. Powiedziałyśmy, że nie. Dał dzieciom herbatę w termosie i kanapki. On nam zaproponował, żeby pojechać do niego. Przyjaciółka powiedziała prawdę, że nie możemy, bo my chorzy. Ale on powiedział, że same będziemy mieszkań, a on będzie jedzenie woził i leki jak trzeba. I tak pojechaliśmy.
Daleko?
– Pod Zamość.
Nie bałyście się jechać za obcym mężczyznom?
– Wtedy to nikt nie myślał, że ktoś może krzywdę zrobić. Teraz jak myślę to faktycznie my nie wiedziały gdzie jedziemy. Ale to dobry człowiek był. Złoty. My u niego mieszkaliśmy do lata. A teraz żyjemy w Sopocie.
Wrócę do domu
Olgę wojna zaprowadziła do Hiszpanii.
– Najpierw na początku wojny do Polski przyjechała moja koleżanka. Ja przyjechałam z dziećmi dzień przed waszą Wielkanocą. Ona wtedy mieszkała u takich kobiet, które zorganizowały pod Lublinem dom dla Ukraińców. Pod granicę przyjechała jedna z nich i nas zabrała tam, bo granicę przeszliśmy pieszo. A potem długo jechaliśmy. To była dziwna droga, bo to był mały samochód, a nas z dziećmi dużo, ale policja nie zatrzymała, nie pytali o nic.
Kobieta z dziećmi mieszkała pod Lublinem do czerwca. Wtedy inna jej koleżanka zaprosiła ich na „odpoczynek” do Hiszpanii.
– Oni tam mieszkali i mieli znajomych, którzy zapłacili żeby ukraińskie dzieci mogły u nich pooddychać. Chętnie pojechaliśmy, bo najdalej to w Odessie byliśmy wcześniej. A jak pojechaliśmy, to okazało się, że jest możliwość zostania. No i zostaliśmy. Uczymy się hiszpańskiego. Najłatwiej mają najmniejsze dzieci. One już prawie normalnie mówią – opowiada Olga.
Co będzie po wojnie? – pytam.
– Ja wrócę na pewno do domu. Starsze dzieci nie chcą. Chcą być na stałe. Jak będą miały taką możliwość, to niech zostają – opowiada. – Ja chcę wrócić, bo na Ukrainie byłam kimś. Ja jestem księgowa i prawnik. W Hiszpanii to w zawodzie nie mogę pracować. Na łasce jestem, a to nie jest dobre dla mnie. Pracy mi brakuje najbardziej.
A teraz my pomagamy
Pracę w Niemczech znalazła za to Swietłana.
– Nie, nie w zawodzie. Ja jestem aktorką kukiełkową. A pracuję przy owocach i warzywach. Trudno jest, bo to fizyczna ciężka praca, ale też zarabiam tyle, że nigdy bym nie pomyślała, że kiedyś będę miała tyle pieniędzy.
To ważne? – pytam.
– Ważne, bo wyjechałam z dziećmi, psem i kotem i prawie bez pieniędzy, bo u nas z dnia na dzień się żyje od wypłaty do wypłaty. Hrywny, które miałam też na nic były, bo nigdzie nie mogłam ich wymienić. Kantory ich nie brały – opowiada.
Swietłana w Lublinie przenocowała jedną noc. U ludzi. Potem kazali jej iść, bo zwierzęta przeszkadzały. Było już ciemno, a ona stała na przystanku z dziećmi, z tym psem i z kotem i nie wiedziała co robić. Wtedy zatrzymał się samochód. Pan zaproponował nocleg. Ostatecznie trafili do jego sąsiadów. – I oni pomogli nam pojechać dalej. A teraz my pomagamy. Nie ma miesiąca, żeby ktoś z bliższych albo dalszych znajomych nie wyjeżdżał z Ukrainy. I my im pomagamy, bo wiemy już, jak tu znaleźć pracę. I ten Lublin jest ważny dla wszystkich, którym pomagamy, bo oni u tych sąsiadów co my spędzają zawsze noc czy dwie żeby odpocząć przed dalszą drogą. Dlatego ja ten Lublin dobrze pamiętam, bo tam dużo ludzi dobrych. Nic nie chcą. Tylko żeby pomóc. W Polsce jest dużo dobrych ludzi.
Schronienie
Pracę z zawodzie znaleźć udało się Oldze, która przyjechała do Polski dwa dni po rozpoczęciu wojny na Ukrainie. Razem z nią czworo dzieci. – Granicę przekroczyliśmy pieszo, a wszystko, co mieliśmy zostawiliśmy na Ukrainie – mówi i nie narzeka. – Jesteśmy wdzięczni, że Polska udzieliła nam schronienia. Po raz pierwszy otrzymaliśmy schronienie i jedzenie, niczego nie potrzebowaliśmy. Jestem szczególnie wdzięczna kierownictwu Domu Pomocy Społecznej w Matczynie i osobiście panie Marcie. Dziękuję za ciepłe, serdeczne przyjęcie oraz za pomoc i wsparcie! A także wielu osobom, które pomogły pieniędzmi, jedzeniem i ubraniami. Wszystko to pomogło naszej rodzinie przetrwać i z nową energią budować nowe życie. Dzięki Urzędowi Pracy miałam przyjemność uczestniczyć w szkoleniach języka polskiego i dzięki temu znalazłam pracę w swoim zawodzie. Obecnie pracuję w Lublinie i jestem ponownie wdzięczna życzliwym ludziom, którzy pomogli mi znaleźć mieszkanie w Lublinie i przygotować dokumenty. Teraz pracuję w polsko-ukraińskiej firmie, jako kierownik działu marketingu i sprzedaży. Wszystkie moje dzieci chodzą do szkoły i liceum. Wszyscy uczymy się języka polskiego na kursach językowych. Integrujemy się i staramy się być pełnoprawnymi członkami polskiego społeczeństwa. I jesteśmy wdzięczni wszystkim, którzy nam pomogli: finansowo, moralnie, psychicznie – to dla nas bardzo ważne i oczywiście to doceniamy.