Budżet na ten rok rządząca ekipa kroiła tak, by nie stracić głosów wyborców oraz - co było może nawet ważniejsze - by poparli go posłowie Unii Wolności, niedawnej koalicjantki AWS. Bez głosów UW nie miał on szans na przyjęcie. Gdyby go nie uchwalono, prezydent mógł rozwiązać parlament, co wielu posłom groziło przedwczesną utratą bardzo intratnych posad (miesiąc w miesiąc przynajmniej około 10000 zł).
Opinie opozycji, że budżet jest nierealny, wyborczy, spotykały się z zarzutami, iż są wyrazem jej kontestacji. Szydło wyszło z worka gdy okazało się, że trzeba go czym prędzej nowelizować. Jak pamiętamy, Sejm to przyklepał. Lewicowi parlamentarzyści mogli mieć satysfakcję - choć podszytą sporą dawką goryczy - że liczą lepiej.
W tym ich triumfie czai się jednak duże niebezpieczeństwo. Po tym, jak po wyborach 23 września w rządowych fotelach zasiądą reprezentanci koalicji SLD-UP i ich sprzymierzeńcy, społeczeństwo - zarówno ci, którzy oddadzą głosy na lewicę, jak i cała reszta - mieć będzie nadzieję, że nadal będzie ona lepsza z budżetowej matematyki od sprawującej teraz władzę prawicy. Nadzieje te mają ziścić się w powstawaniu nowych miejsc pracy, wyższych wynagrodzeniach, utrzymaniu obecnej, a najlepiej zmniejszeniu inflacji - słowem tym wszystkim, co Kowalskiego może cieszyć.
Spełnienie tych oczekiwań może jednak być trudne. Były już minister finansów Jarosław Bauc policzył dokładnie, co w przyszłym roku może do państwowej kiesy wpłynąć, a co z niej wypłynąć musi. Zabrakło mu przynajmniej 35 mld złotych. Niektórzy ekonomiści przebąkują, że równie dobrze może to być nawet 93 mld zł. Dla przeciętnego Kowalskiego, odbierającego w kasie swej firmy wypłatę (i cieszącego się, że jeszcze ją odbiera...), nawet ta mniejsza dziura w przyszłorocznym budżecie państwa to kwota wprost niewyobrażalna.