Wszechobywatelami europejskimi staliśmy się bez przesadnej euforii. Być może mając w pamięci powiedzenie sanacyjnego – pardon – birbanta, że zabawa się skończyła, zaczęły się schody, wielu z nas, potrząsając niebieskimi i gwiaździstymi balonikami, myślało z niepokojem o przyszłości. Wszakże klamka zapadła i wycofać się nie było można.
Pierwsze niepokoje nadeszły z oscypkiem, kiszoną kapustą czy też pierogami, czyli z tym wszystkim, co bliskie jest naszemu ciału. A jak bliskie nam, to dobre – i tej wersji będziemy się trzymać. Idziemy w zaparte. Z okazji Dni Polskich we Francji w szacownym mieście Lille serwowaliśmy narodowe dania rodem i zapachem z baru mlecznego, co – jak relacjonowali nasi korespondenci – „tambylcy” przyjmowali z niejakim zażenowaniem. Ale nie traćmy ducha!
Szukając pocieszenia, powinniśmy – oczywiście jako Europejczycy pełną gębą – orientować się, czy w podobnych terminach nie znaleźli się inni neofici.
Oto nasi południowi sąsiedzi mieli podobny problem z bryndzą (lubimy). Dopiero po wielu latach sporu Komisja Europejska uznała, że również na Słowacji są uprawiane winnice, z których można zrobić tokaj. Naturalnie ekspertom komisji obca była taka wiedza, że kiedyś istniały Austro-Węgry i tokaj wyrabiało się po prostu na terenie monarchii. Słowacy mają zresztą podobne kłopoty z produkcją rumu. Według unijnych przepisów nie wolno wytwarzać go ze składników innych niż trzcina cukrowa. Jakkolwiek w radosnym okresie miczurinowskich doświadczeń usiłowano hodować pomidory na pustyni, to jednak na pomysł zakładania plantacji trzciny za Tatrami nikt nie wpadł. Słowacy chyba jednak specjalnie się tym nie przejęli. Robią – to znaczy: pędzą – swoje. Tyle, że teraz piją nie „rum”, a „um” co po ichniemu znaczy „rozum”. Jak widać, nie zawsze od alkoholu dostaje się głupawki.