Wszystko przez hurtownika. Gdyby, jak co roku, przyjechał do babci po palmy, nigdy byśmy się nie dowiedziały jak wygląda życie na lubelskich bazarach. Po drugiej stronie straganu.
Babcia robi palmy od zawsze. Wiosną sieje. Latem pieli, podlewa, zrywa. W międzyczasie wiąże w pęczki, suszy ("bieli”), farbuje ("maluje”). Nie wszystko rośnie w ogródku. Po trawę leśną trzeba pojechać w porzeczki. Po trzcinę na bagna.
Tuż po Bożym Narodzeniu babcia znosi wszystko ze strychu i siada do roboty. Przez wiele zimowych tygodni misternie układa i wiąże kolorowe konstrukcje. I wypatruje handlarza. Najlepiej z Warszawy, bo taki trochę więcej zapłaci. Może nawet 2 złote za plamę? W tym żaden nie przyjechał. I tak wylądowałyśmy z pudłem palm na targowisku.
Słoneczna sobota przy Ruskiej
Pani z jajkami: Oj tu nie, bo zapłacicie karę.
Pani z perfumami: Nie! Tu się sprzedaje, a nie zasłania.
Pani ze stanikami: Tu będzie za ciasno. Pani z firankami: Tu chodzi Straż Miejska!
W końcu znajdujemy miejsce na końcu targowiska. Wciskamy się między stragan z jabłkami, a starszą panią (na dziko jak my). Pani ma dwa wielkie selery, kapustę kiszoną w plastikowym pudełku i bazie.
Przed nami panowie w dresach sprzedają papierosy. Za nami ciągną się stragany z ciuchami.
Klienta-grymaśnika rozpoznaje się już po godzinie. Najczęściej to kobieta w średnim wieku. Z poważną miną przez pięć minut przekłada 20 na oko jednakowych palemek. By na koniec nie kupić żadnej.
– Taka to potrafi z worka wszystko wyjąć, cały towar jej pokaż i jeszcze nie pasuje – kiwa głowa pani Halinka, która ma doświadczenie w biznesie targowym.
Zaciąga się ukraińskim papierosem i opowiada: – Kiedyś to we dwoje ledwo nadążaliśmy. Kolejki się ustawiały. A teraz? Ludzi nie ma, w marketach wszyscy. A na targu ma być dobre i tanie. Jak nie wydasz 3 groszy, to jaką awanturę potrafią zrobić!
Klient- zdeterminowany to najlepszy klient. Raczej mężczyzna.
– Palmę poproszę.
– Która się panu podoba? Proszę sobie wybrać.
– Przecież to wszystko jedno –"zdeterminowany” bierze pierwszą z brzegu, płaci i znika.
Złote tarasy i papierosy z przemytu
Tzw. lubelskie Złote Tarasy, czyli namioty z ciuchami ciągną się aż na czwartkowe wzgórze. Dawna jatka (dziś też pełna ciuchów) i obnośni papierosiarze, to prawdziwe targowe życie. Palmy i selery to mało znaczący dodatek.
– Panie Dareczku, yhy yhy – z jednego z namiotów wychyla się sprzedawczyni. Głośno kaszle i uśmiecha się pod nosem. Na ten sygnał przysadzisty blondyn od papierosów ogłasza tubalnie: Muszę się napić!
Podchodzi do namiotu i sięga ręką po ustawioną przy ścianie butelkę coca-coli. W czasie tej operacji materiał w pasy niechcący się rozchyla. Widać nogi dziewczyny mierzącej spodnie. Pan Darek kuca i zapuszcza do środka żurawia. Po chwili, cały w skowronkach, wraca do stojących na chodniku kolegów.
Ci od papierosów działają trójkami. Dwaj na chodniku, trzeci (czasem i czwarty) obserwuje. Na widok radiowozu (ale też panów wyglądających na tajniaków) handel się urywa. Na miejsce wracają równie szybko jak znikają.
– No, zaraz mu k.., w… jak jeszcz raz k… zrobi taki numer – denerwuje się papierosowy.
Obok nas przejeżdża granatowy bus. Widać "czujki” wzięły go za policyjne auto. Fałszywy alarm. Wypchane papierosami torby znów lądują na chodniku.
Już prawie druga, a my nie sprzedałyśmy nawet połowy. Towar nie schodzi też innym. Selery i kapusta wciąż czekają na klienta.
– Pani pokroi te selery i weźmie za tydzień. Takich dużych, to nikt nie kupi. Nawet na rybę po grecku, bo rybę to dużo robi i warzywa biorą – radzi sprzedawczyni ze stoiska z jabłkami naszej sąsiadce.
Jest sobota, 25 marca, upał. Sprzedałyśmy mniej niż połowę.
Piątek na Dworcowej
Piątek, 30 marca. Zimno. Palmowa Niedziela już za trzy dni. Zapowiadają śnieg. Trudno, biorę palmy i jadę na targ przy Pocztowej.
– Sama pani robi?
– Nie, babcia.
– Ładne, oryginalne.
Z wielkiego targowiska zostało już tylko kilka straganów. Ale ludzie z przyzwyczajenia nadal tu zaglądają. Mnie też handel lepiej idzie. Podnoszę cenę o złotówkę. Ale żadna ze mnie handlara.
– Po czemu? – starsza pani z zainteresowaniem przygląda się kolorowej palemce.
– Po 5.
– A po 4 pani nie sprzeda?
– Sprzedam.
Stoję w przejściu, na wąskim szlaku wiodącym na targowisko. Naprzeciwko stragan: koce, ręczniki, zapalarki, plastikowe miednice, metalowe miski, sztućce, spinacze do bielizny.... Co chwilę ktoś się zatrzymuje i płaci, nawet się nie targuje, mimo że ceny wyższe niż w hipermarkecie. Właścicielka tego majdanu wychodzi zza zaplecza z kubkiem herbaty.
– Teraz to targu nie ma – narzeka i odpala papierosa. Ukraińskiego – Prezes zrobił miejsca parkingowe i już nie ma gdzie handlować. I jeszcze przystanek na Kunickiego zlikwidowali. Już na drugi dzień to odczuliśmy.
Gawędzimy, a palm ubywa. Nie minęło dwie godziny, a zostaje tylko jedna. Trzeba było wziąć więcej.
Ruska w deszczu
Niedziela Palmowa już jutro, a nam zostało jeszcze 30. Na Ruskiej meldujemy się o 8.
Takich zdeterminowanych sprzedających jak my, jest dziś sporo. Gdzie nie spojrzysz palmy. I leje.
Znajdujemy miejsce pod blaszanym krzywym daszkiem. Wciskamy się między panią z kurą ("Trzy dni chodzi i nic, więc po co będę trzymała?”) i kapustą ("Moja prawdziwa, bo ci, co w beczkach mają, to octu dolewają”) i dwóch panów z palmami ("Brat robi, ale sprzedawać nie lubi”).
Pani z kapustą i kurą szybko przenosi się na inny stragan. – Do córki idę, tam lepszy handel jest.
– Zawsze jeździłam na Wileńską. A w tym roku pomyślałam, że tu będę miała bliżej do autobusu. Ale teraz żałuję – nasza nowa sąsiadka też ma palmy.
Inne niż nasze: dużo w nich bazi, bukszpanu. – Sama robię z tego co na polach nazbieram. Żadna to filozofia: trochę wiekuistki, trawka, suszki. Pani to ładne, moje gorsze.
Wciąż leje. Śmierdzi błoto, mokre palmy, przemoczone ubrania. Klientów jak na lekarstwo. Gapimy się na oskubane kurze i gęsie truchła, plastikowe butelki z mlekiem i śmietaną, stos jajek udających wiejskie, brzozowe witki.
– Widzi pani – zagaduje mnie sąsiadka. – W mieście to wszystko się sprzeda. Nawet gałęzie. A tamtą pani widziała? – pokazuje na ładną blondynkę w kolorowej chuście – Konserwy po straganach sprzedaje. Ciekawe po ile?
– Po ile tu placowe? – pyta sąsiadka.
– Pan obok mówi, że wczoraj 7 zł od niego wzięli. Ustalamy, że podzielimy się opłatą, bo zajmujemy mało miejsca.
Ubrani z czarne skafandry panowie "placowi” nie robią problemów. Biorą od nas po 3,50 zł. I wystawiają blankiet na ...4 zł. Wybawia nas pani z wózeczkiem.
– Uważajcie dziewczyny, takiej klientki jeszcze nie było! – I bierze dziesięć palem. Zgadzamy się na 3 złote od sztuki.
Epilog
Na lubelskich targowiskach byłyśmy trzy razy. W sumie spędziłyśmy tam kilkanaście godzin. Sprzedałyśmy: 55 palem, utargowałyśmy 210 zł. Były też wydatki: placowe: 4 zł jabłka na śniadanie: 2 zł kawa: po 2,50 zł ciepłe skarpety: 2 zł ubikacja na dworcu PKS: 2 zł palmy kupione u konkurencji (dla siebie): 15 zł. Dowiedziałyśmy się, że palma może być: za mała, za długa, smolna, nieprawdziwa, bo bez bazi, za wąska, za jasna, za ciemna, mało kolorowa, zbyt kolorowa.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.