Rozmowa z Januszem Grzywaczem, wykonawcą słynnego "Młynka kawowego”, kompozytorem piosenek do nowego spektaklu Teatru Osterwy
- Porównanie z Tomem Waitsem, które pojawiło się po "Młynku kawowym”, jest dla mnie ogromnym zaszczytem, ale to duża przesada. Nie biorę tego poważnie. Poza tym, wszystko zależy od okresu i zamówień. Jak jest zapotrzebowanie na jazz, to jeżdżę z koncertami jazzowymi. A wcześniej ćwiczę stare palce jak oszalały, żeby jeszcze coś ciekawego wycisnąć z tych swoich klawiszy. Jak mam zamówienie na muzykę do ciekawego spektaklu czy filmu, to szybko konfiguruję studio na taką pracę. Dokupuję instrumenty, zbieram rozmaite dźwięki w postaci sampli, coś tam piszę. I generalnie całą głowę mam zaprzątniętą tą sprawą. A jak trzeba nagrać piosenkowy, powiedzmy popowy, album, to komponuję i sobie, za przeproszeniem, śpiewam, grając na pianie. Mruczę sobie w domowym zaciszu tak, żeby mnie nikt nie słyszał i nie widział. Śpiewanie jest dla mnie czynnością tak wstydliwą, że nikogo wtedy nie dopuszczam do siebie. Takie rzeczy mogę nagrywać tylko w samotności. Nie ma możliwości, żeby ktoś obcy był wtedy w studiu. Na szczęście, mam wszystkie potrzebne do takich nagrań przyrządy i mogę to robić w domowym studiu.
• I tak pan sobie niespodziewanie wymruczał wielką popularność.
- Tak, w czasach nowożytnych. Bo w czasach starożytnych miałem dużą popularność jako lider Laboratorium. • Jednak Laboratorium, choć wspaniałe i momentami nawet przebojowe, było słuchane głównie przez fanów jazzu, którzy nigdy nie byli liczną grupą. Utwory tej grupy nie były szlagierami. "Młynek kawowy” to pana pierwszy prawdziwy hit.
- To jest właśnie ta cudowna niewiadoma, która wpisana jest w ludzkie życie. To pięć minut sławy, które każdemu może się kiedyś przytrafić. Popularność tego utworu była dla mnie całkowitą niespodzianką. Tym bardziej że samo jej upublicznienie było dość niespodziewane. To po prostu niezła anegdota.
• Proszę ją powiedzieć.
- Pisałem muzykę do serialu dokumentalnego Ewy Borzęckiej "Pekin, Złota 83”. Rzecz traktowała o warszawskiej kamienicy do rozbiórki, zamieszkiwanej przez niewyobrażalny margines, niesamowite ludzkie stwory. Są bez kasy i nie chcą stamtąd wyjść. Odłączane są prąd, gaz, woda, a oni tam trwają. Filmowanie trwało długo, w końcu cała ekipa tam zamieszkała. W związku z tym powstał bardzo autentyczny obraz. I pewnego dnia reżyserka przysłała mi tekst, który napisała z Leszkiem Ciechońskim, operatorem dźwięku, z prośbą, żebym zrobił z tego jakąś mruczankę.
Jak zobaczyłem ten tekst, to oszalałem. Dawno nie widziałem tak odjechanej rzeczy. Natychmiast siadłem do swoich sprzętów, wziąłem jakąś akordeonową barwę i zacząłem to podśpiewywać. W ciągu dziesięciu minut skomponowałem prostą piosenkę do zamruczenia. Chodziło o taki utwór, który mógłby zaśpiewać główny bohater tego filmu, zupełny amator, Pan Mireczek, który zarządza całym tym bałaganem w kamienicy i który jest tam najważniejszy, bo ma klucz od jedynego jako tako sprawnego kibla. Żeby ułatwić mu wykonanie partii wokalnej, nagrałem demo ze swoim podśpiewywaniem.
• "Młynek” trafił w końcu na trójkową listę przebojów.
- Tak i był na niej przez pół roku.
• To pewnie miał pan mnóstwo propozycji nagrania płyty od wydawców?
- Tak. Zgłaszały się najpoważniejsze firmy. Ja przez rok wszystkich spuszczałem po brzytwie, bo mi się nie chciało wymyślać i nagrywać piosenek. W końcu zadzwonił pan z Metal Mind Productions i powiedział: Panie Januszu, niech pan nagra cokolwiek. I to mnie naprawdę zmobilizowało do pracy. Znalazłem w komputerze dość świeże numery, które napisałem do tekstów Dymnego dla studentki, która robiła u mnie dyplom w szkole teatralnej. Ja dla niej także nagrywałem dema ze swoim mruczącym głosem. Wybrałem kilka najfajniejszych, liryczno-odlotowych. Potem zamówiłem parę tekstów w podobnym klimacie u Jana Wołka. Dołożyłem jakieś numery do słów Witkacego. I miałem materiał na longplay.
• We wszystkich utworach z tego albumu gra pan dość proste dźwięki. To taki minimal. Trudno się powstrzymać wybitnemu jazzmanowi od eksperymentowania i improwizowania?
- Strasznie. Jeszcze jak się gościnnie dla kogoś gra w studiu z producentem, jest łatwiej. Pamiętam, jak nagrywałem coś dla Maanamu i taki Anglik, który kierował sesją, po paru moich podejściach do jakiegoś motywu, ciągle wołał do mnie przez słuchawki "Too much jazzy”. Aż mnie jakoś wyprostował. A jak się samemu trzeba bić po łapach, jest, oczywiście, ciężej.
• Teraz pracuje pan dla Teatru Osterwy. Jak to się stało, że skomponował pan muzykę do spektaklu "O dwóch krasnoludkach i jednym końcu świata”?
- Skaperowała mnie autorka sztuki Grażyna Lutosławska. Poznaliśmy się jako jurorzy lubelskiego festiwalu Ogrody Piosenek. Byłem dwukrotnie w jury. I jakoś przypadliśmy sobie z dziennikarką radiową do gustu. Dałem jej płytę "Młynek kawowy”, która, jak słyszałem, jest mocno zdzierana w radiu. Ona nieśmiało po roku przyjaźni zapytała, czy gdyby kiedyś napisała sztukę, to ja skomponowałbym piosenki. Odpowiedziałem, że z rozkoszą. I tak się w końcu stało, że po raz pierwszy pracuję dla waszego teatru.
- To są prawie same piosenki. Jest też parę motywów ilustracyjnych, zaczerpniętych z piosenek, ale one pojawiają się sporadycznie. Piosenek jest aż piętnaście i wypełniają sporą część spektaklu.
• Jak sobie z nimi radzą aktorzy, którzy przecież na co dzień nie śpiewają?
- Ważne jest to, że im się podoba ten materiał. Nie ma bowiem nic gorszego niż praca nad czymś, do czego nie ma się przekonania. Aktorzy mają dobrą korepetytorkę, która czyni cuda, żeby wypadli jak zawodowi śpiewacy. Generalnie jest bardzo dobra atmosfera na próbach.
• O czym w ogóle jest ta sztuka?
- Ooo, o dwóch krasnoludkach i jednym końcu świata.
• Czyli?
- O drodze, wędrówce życiowej różnymi szlakami. O poszukiwaniu symbolicznego końca świata. I o tym, czy takie krasnoludki mają rację bytu tylko w bajkach, czy przypadkiem nie przydałyby się nam w życiu. Dość filozoficzna historyjka, a zarazem urocza i prosta. Głównie dla dzieci, ale rodzice też nie powinni się nudzić.
• Ma pan dobre wieści dla tych, którzy czekają na kontynuację "Młynka kawowego”?
- Tak, mam kontrakt na trzy płyty. I muszę go zrealizować. Mam też już sporo materiału na drugi album.