Nałęczów w maju pachnie bzem, czeremchą i świeżym deszczem. Zawsze tak było. Również wtedy, gdy Kasia Rejmak miała 17 lat i była zakochana. I tak samo jest dziś, na starym cmentarzu na górce, skąd kiedyś zmarli mieli rozległy widok na wschodzące słońce. Tylko teraz rozrosły się drzewa i postarzały, i oplatają mrocznym cieniem omszałe groby.
d
Kasia rzuca na taczkę kilka bloczków. Każdy waży ze 25 kilogramów. Jeszcze plastykowe wiaderko, kielnia, trochę cementu – i pcha to wszystko cmentarną ścieżką.
Młoda, uśmiechnięta blondynka zna każdą alejkę, każdy grobowiec.
– A co było robić? – wzrusza ramionami. – Robota jak robota. Muszę za coś dzieciom kupić jeść.
– Wziąłem ją na pomocnika – wyjaśnia ojciec Kasi, który od lat na nałęczowskim cmentarzu jest grabarzem. – Dziś bez niej nie dałbym sobie rady.
W gęstych krzakach słowik zanosi się śpiewem miłosnym, niestosownym w tym miejscu. Między grobami podskakują lśniące szpaki. Spokój.
– O, tu pierwszy raz robiłam ekshumację – Kasia kiwa głową w stronę czarnego pomnika. – No cóż, ktoś to musi robić. Przyzwyczaiłam się –wyjaśnia zwyczajnie, bez emocji. – Jakoś na razie wychodzę z tego cało, radzę sobie – dodaje myśląc o kondycji psychicznej. – Śmieję się, bo nie mogę do domu przynosić cmentarnego nastroju.
Zostawia na chwilę taczkę i wchodzi między groby tej kwatery, gdzie wśród innych dzieci leży jej maleńka córeczka. Poprawia kwiaty, zapala znicz.
Ekshumacja
– Jak wykopuję szczątki zmarłego, to myślę sobie, kim on był, czy go ktoś kochał, czy szczerze po nim płakał. Zastanawiam się, co robił, jak żył. I jeszcze myślę jak mało z człowieka zostaje. Z każdego. I z tego ważnego, i z takiego, co żył biednie. Garstka...
Chwyta za taczkę i wiezie ten ciężar pewnie, prosto. Znów przystaje i zastanawia się chwilę.
– Co znajduję po 20 latach? Trumnę. Muszę zdjąć wieko. Nieraz się rozpada. W środku ludzki szkielet. Czasem z resztką ubrania. Jakaś klamerka, spinka, guzik. O, zostają buty. Różaniec i książeczka do nabożeństwa – zależy, co tam rodzina komu włoży na ostatnią drogę. Muszę wszystko wyjąć. Robię to delikatnie i bardzo dokładnie. Wkładam do specjalnego worka i zakopuję głębiej. Nie, rodzina z reguły nie chce przy tym być.
Przypomina sobie i dodaje:
– Raz był chłopak przy ekshumacji ojca. Mówił, że chce się z nim jeszcze raz pożegnać. To było wzruszające.
– Przyzwyczaiłam się, choć nie chciałabym ekshumować dzieci – wyjaśnia. – Po dwóch, trzech latach też się wykopuje. Wtedy wszystko jest – można powiedzieć – świeże i robimy to razem z tatą. Tylko raz czułam się okropnie. Musiałam w trakcie pogrzebu wejść do środka grobowca i poprawić trumnę. Tak, wtedy myślałam, że się uduszę. Strasznie ciasno i ten zapach... – lekko wstrząsa się na to wspomnienie. – Zawsze wzrusza mnie orkiestra, choć – jako pracownik – nie powinnam płakać. Ale zdarzyło mi się... – troszkę zmienia temat.
Mam tylko plany
Do domu Kasi prowadzi wąska uliczka, rzadko odwiedzana przez kuracjuszy, bez kawiarni, pijalni i sklepów.
– Może miałam jakieś plany, ale chyba nie zdążyłam marzyć – mówi po drodze. – To była młodzieńcza miłość, jak burza w maju – gwałtowna, nietrwała. Chciałam iść do „plastyka”, ale były inne czasy – miałam 17 lat i zaszłam w ciążę. Wtedy nie było mowy, żeby dziewczyna z dzieckiem chodziła do szkoły.
Całą ścianę małego, biednego pokoju zdobią bezludne wyspy z palmami na gorącym oceanie. Pod nimi ów tapczan, na którym leży Kamilka z oczami utkwionymi w te wyspy szczęśliwe, w pomarańczowe, zachodzące słońce. Obok niej po pościeli skacze jej czteroletni brat bliźniak. Jest jeszcze mały stolik, regalik i telewizor, który teściowa wzięła na raty. Przez niewielkie okno wpadają majowe promienie i one widocznemu ubóstwu nadają jaśniejszy odcień. Zza półek sterczą gałązki sztucznej choinki, niewielka suszarka na bieliznę zajmuje resztę wolnej przestrzeni.
Mama Kaśki bierze Kamilkę na kolana. Jasna główka opada bezwładnie i chwieje się na boki, szeroko rozpostarte rączki bezradnie trzepią powietrze. Babcia przytula małą, całuje.
– Czy moja córka jest szczęśliwa? – zastanawia się cicho i wzrusza ramionami. – Nie wiem. Może Kasia ma pecha po mnie? Ja od małego byłam sierotą i biednie było w domu. Teraz mam raka tarczycy – dodaje ot tak, po prostu, dla podkreślenia niesprawiedliwości losu, który jednym daje wszystko, a innym wciąż zabiera. – Kaśka prawie dzieckiem była, jak zaszła w ciążę. Ale on nie był dobry. Bił ją. Urodziła syna. Kubuś ma teraz 11 lat i mieszka ze mną. Ojciec się nim nie interesuje. Czy ona jest szczęśliwa? –ogarnia wzrokiem biedne wnętrze i wzrusza ramionami. Mówi szeptem i niespokojnie zerka, czy córka za drzwiami nie słyszy.
– Później poznała swojego męża, zamieszkali tu. Ale któregoś razu wszystko im się spaliło. Nawet w gazetach o tym pisali.
Wszystko się przyda
Wchodzi Kasia, a za nią wpada wielki, płowy dog. To pies, którego dostała z Puław. Specjalnie wyszkolony do kontaktów z dziećmi z porażeniem mózgowym. Kamilka kładzie się na niego, przytula, niezdarnie obejmuje rączkami. Pies cierpliwie znosi jej ciężar, merda ogonem, trąca mokrym nosem.
– Kiedyś śpiewałam w takim tutejszym zespole. „Bolero” się nazywał. Nawet w Lublinie graliśmy – podkreśla Kasia. – Mąż grał na perkusji. I tak się poznaliśmy. Nieźle było – uśmiecha się na wspomnienie tych lat, gdy, jeszcze nie obarczona dziećmi, biedą i długami, cieszyła się w miarę beztroskim życiem. – Tak, wtedy było dobrze – powtarza.
Do środka wbiega drugi synek Kasi – Maciek, Michał – trzeci jest w szkole, Kuba u babci.
– Jak dzieci się rodziły, to zespół się rozleciał i wszystko się skończyło – stwierdza. Bierze córeczkę na ręce. – Mam 29 lat, czterech synów. Jedna córeczka umarła, Kamilka jest z porażeniem mózgowym. Mąż bez stałej pracy, ja radzę sobie jak mogę. Często do rodziców chodzimy jeść, ale u nich też ciężko.
Dzieciaki baraszkują z psem, Kasia z sympatią patrzy na doga.
– Kiedyś uratował życie małej. Jakoś się przekręciła na tapczanie i leciała na podłogę. Zatrzymał ją swoją głową i tak piszczał, że aż się trząsł. Ja przybiegłam zobaczyć co się dzieje i widzę, że on dziecko trzyma na sobie. Dobry pies... – klepie płowego olbrzyma.
– Kamilka tak lubi go dotykać, choć nie znosi pluszowych zabawek – wyjaśnia babcia.
– Na koniach też świetnie się czuje – dodaje Kasia. – W zeszłym roku znajomi się złożyli i opłacili małej 10 zajęć z hipoterapii – 200 złotych. O tu, obok. Nas na to nie stać.
– I dzieciaki tak szybko rosną. Kuba nie niszczy ubrań, po nim dostaje Michał. Ale po Michale to już się nie nadają do noszenia – babcia jest wyraźnie zmartwiona.
– Czego bym chciała? Och, sama już nie wiem – wzdycha Kasia. – Nie mam ani grosza na rehabilitację Kamilki. Ani na hipoterapię, ani na masażystę. Może by ktoś opłacił parę zabiegów dla niej albo za te konie?... –uśmiecha się nieśmiało, prosząco z nadzieją. – Do Lublina nie mam czym dojeżdżać. Autobusem nie da rady – ona ma padaczkę. Co tam mówić, jak jest czwórka zdrowych chłopaków i jedna chora dziewczynka, jak mąż bez pracy, to wszystko się przyda – macha ręką z rezygnacją. – Ja czasem nie mam siły. Nią trzeba się cały czas zajmować – brać na ręce, przytulać, całować. Przy obcych płacze, jest niespokojna. Gdyby troszkę ją usprawnić, na pewno byłoby lżej.
Pod zielonymi palmami zapada cisza.
Pan doktor pies
W Zespole Ośrodków Szkolno-Wychowawczych w Puławach prowadzone są zajęcia z dogoterapii.
– To w Polsce stosunkowo nowa forma rehabilitacji – wyjaśnia Anna Nowakowska, która prowadzi terapię ze swoim psem rasy Alaskan malamut. – Dzieci reagują na dotyk, kontakt z psem sprawia im wyraźną radość, czują się rozluźnione. Na Zachodzie dogoterapia jest rozpowszechniona i uznana.
Informacji na ten temat udziela Anna Nowakowska pod nr. tel. (0–81) 886–56–52.