Takie słowa usłyszeli po latach państwo Mazurkiewiczowie i Drašček. Ci pierwsi pochodzą z Markuszowa. Ci drudzy ze Słowenii. Przez lata nic o sobie nie wiedzieli. A wszystko zaczęło się wiele lat temu. Ale nie w Polsce. Ani w Słowenii, tylko tysiące kilometrów stąd: na Syberii
Prof. Dariusz Mazurkiewicz, naukowiec z Politechniki Lubelskiej pieczołowicie gromadzi wszystkie pamiątki związane z historią rodu. Główną postacią rodziny, która sprawiła, że dzięki niej podlubelski Markuszów stał się bliższy pewnej rodzinie ze Słowenii, była Elżbieta Mazurkiewicz, siostra pradziadka pana Dariusza.
Jej historia jest dość niezwykła. Na tyle poruszająca, że w formie książkowej zdobyła główną nagrodę literacką na Słowenii. Została także opublikowana w wydawnictwie Uniwersytetu Oxford przygotowanym na setna rocznicę wybuchu I wojny światowej.
- Był to konkurs na najbardziej interesującą historię rodu związaną z I wojną światową - wyjaśnia Dariusz Mazurkiewicz. - Opowieść, napisana przez moją słoweńską kuzynkę okazała się najlepsza.
I ma lubelskie wątki.
Wszystko zaczęło się sto lat temu…
Wówczas w Markuszowie dorastała Elżbieta. Była jednym z dziesięciorga dzieci znanej i cenionej rodziny. Jej dziadek był właścicielem ziemskim. Posiadał dobra w samym Markuszowie, jak i Kurowie i Garbowie. Część z nich przejął jej ojciec.
Niestety, podczas zaborów część majątku utracił, ale największą stratę poniósł w interesach z dziedzicem z Klementowic. Pożyczył mu sporą kwotę pieniędzy. W rozliczeniu gotówkę mieli przeliczyć według wartości złota. Stało się jednak inaczej. Ojciec Elżbiety otrzymał z powrotem zwitek bezwartościowych w tamtym okresie banknotów.
Podczas I wojny światowej Elżbieta opuściła Lubelszczyznę i - przez Moskwę - dotarła w głąb Rosji. Było to w roku 1916.
Dlaczego do Rosji?
- Była tam już jej siostra, Irena Tomaszewska, z domu Mazurkiewicz - wyjaśnia pan Dariusz. - Jej mąż budował kolej transsyberyjską, a ona prowadziła w tym czasie restaurację. Co ciekawe, przy budowie kolei pracowało wtedy wielu polskich inżynierów, których wiedza i doświadczenie znacznie przewyższała rosyjską myśl techniczną.
Wojna i niewola
Elżbieta pracowała u siostry, która po latach - razem z mężem, Konradem - wyjechała aż do Władywostoku. W latach 20. oraz 50. ub. w. wielokrotnie starali się o powrót do Polski. Mieli już jednak rosyjskie obywatelstwo i nie było to niestety możliwe. Tam też zmarli i zostali pochowani.
Tymczasem Ela, tysiące kilometrów od rodzinnego Markuszowa poznała Michała Draščeka, Słoweńca, którego wojenna zawierucha rzuciła aż na Syberię.
W rodzinnych pamiątkach nie ma jednak wzmianki o tym, jak i gdzie się poznali.
Wiadomo jedynie, że Michał był z zawodu kowalem. Służąc w wojsku austro-węgierskim podczas jednej z potyczek został ranny. Trafił do rosyjskiej niewoli.
Wolność odzyskał dzięki... Elżbiecie, która poszła w jego sprawie do urzędu. Powiedziała, że kocha „swojego” Słoweńca i chce za niego wyjść. Było to na tyle przekonywujące, że wkrótce Michał opuścił areszt i - zgodnie z zapowiedzią - pobrali się.
Po ślubie planowali wrócić w rodzinne strony Elżbiety, ale z różnych powodów do wyjazdu nie doszło. Na przeszkodzie stanęła m.in. surowa wówczas zima i ciąża Elżbiety.
Rewolucja i partyzantka
Podczas rewolucji październikowej były żołnierz jego cesarskiej mości zetknął się z ruchem rewolucyjnym. I nawet mu się spodobały bolszewickie ideały. Do partii nigdy się jednak nie zapisał.
- Miał nosa - śmieje się Dariusz Mazurkiewicz. - U nas w rodzinie Mazurkiewiczów nigdy nie było żadnego komunisty.
Wróćmy jednak do młodej pary.
Obydwoje widocznie źle czuli się w Rosji, bo postanowili stamtąd wyjechać. Przez Berlin dotarli w rodzinne strony Michała Draščeka: do niewielkiej miejscowości Ozeljan - blisko włoskiej granicy.
Zanim tam jednak przybyli, po drodze powiększyła im się rodzina. W Berlinie urodziło się ich pierwsze dziecko. Była to dziewczynka. Nazwali ją Maria. Jak się później okazało, miejsce urodzenia być może uratowało jej życie.
Jako 19-letnia dziewczyna została aresztowana przez Niemców za jej działalność partyzancką w oddziałach Tito. Kiedy gestapowcy zorientowali się, że urodziła się właśnie w Berlinie, przymknęli oko i ją puścili.
Stanko
Oprócz Marii, Draščekowie mieli jeszcze dwóch synów: Janko i Stanka. Tylko ten pierwszy przeżył wojnę.
- Z opowiadań mojej słoweńskiej rodziny dowiedziałem się, że śmierć Stanko wywołała u jego rodziców ogromną traumę - opowiada Dariusz Mazurkiewicz. - Stanko, tak jak cała rodzina, był w partyzantce. Pewnego dnia natknął się na niemiecki patrol. Wcześniej był u rodziców. Na widok Niemców zaczął uciekać. Wtedy go zastrzelili. Miał przy sobie broń. Żadnych dokumentów. Żeby go zidentyfikować, Niemcy ściągnęli na miejsce wszystkich mieszkańców wioski. Była też Elżbieta z Michałem. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co musieli przeżywać widząc zwłoki syna. Nie dali jednak poznać po sobie, że stracili tak bliską i ukochaną osobę. Przez wiele lat - już po wojnie - nie chcieli na temat rozmawiać. Nikt też z rodziny nie nalegał na taką rozmowę.
Motocykl i wodociąg
Polsko-słoweńskie małżeństwo od samego początku - według rodzinnych przekazów - było worem dla innych.
O Elżbiecie i Michale mówiono, że są „nierozłącznymi papużkami”. Ona nazywała go swoim „kochanym szelmą”. On z kolei świata pozą swoją Elą nie widział. Uwielbiali wspólne wypady motocyklem po okolicy odwiedzając przyjaciół i rodzinę.
Kiedy opuścili Rosję i dotarli do słoweńskiej wsi, Elżbiecie najbardziej brakowało prawdziwej łazienki oraz kucharki. Z tym drugim sobie szybko poradziła: sama przejęła te obowiązki, które jeszcze w Markuszowie wykonywała u nich w domu zatrudniona gosposia.
A brak łazienki - za sprawą Michała - przestał też być problemem.
Zakasał rękawy i wkrótce jego żona mogła korzystać z domowej kąpieli. Przy okazji - dzięki jego żyłce społecznika - na wsi powstał wodociąg. Nadzór nad jego budową osobiście sprawował mąż Elżbiety, który był pomysłodawcą tej inwestycji. Sami zarabiali na życie pracując: ona prowadziła sklep z tytoniem, on już wcześniej miał fach w ręku: był kowalem.
Poszukiwania
Tymczasem krewni i rodzina w Polsce nie miała tuż po wojnie żadnego kontaktu z Elżbietą. Nikt nie wiedział gdzie jest, co robi, czy w ogóle żyje.
- To były lata izolacji titowskiej Jugosławii - wyjaśnia pan Dariusz. - Listy nie dochodziły, Jugosłowianie mieli zakaz wjazdu do państw byłego bloku socjalistycznego.
Poszukiwania rodziny „znad Wisły” rozpoczęli krewni Michała.
Zaczęli od Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. W końcu dotarł pierwszy list. Za nim kolejne. W 1976 roku po raz pierwszy doszło do spotkania rodziny Mazurkiewiczów i Draščeków. Oczywiście w Markuszowie. Już niestety bez Elżbiety, która zmarła w 1967 roku. Pogrzeb Michała odbył się 10 lat później. Do Markuszowa przyjechał miedzy innymi ich syn Janko.
- Było to dla nas wszystkich ogromne przeżycie - dodaje Dariusz Mazurkiewicz. - Przez wiele lat nie mieliśmy pojęcia o swoim istnieniu. Dzisiaj, co jakiś czas wzajemnie się odwiedzamy.
Listy
Przed dwoma tygodniami słoweńscy kuzyni wysłali panu Dariuszowi jeszcze jedną, cenną pamiątkę rodzinną: to listy z lat 20. i 30., których autorami są miedzy innymi brat i siostrzenica Elżbiety.
To z nią korespondowali. Na szczęście Elżbieta je wszystkie zachowała.