4529 km w 29 dni. Ksiądz Janusz Kozłowski ze Świdnika na rowerze przejechał niemal całą Europę, żeby dotrzeć do sanktuarium w Fatimie. – Nie sądziłem, że dam radę. A skoro mi się udało, to znaczy, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Nasz wyścig-pielgrzymkę otwiera Czesław Lang. Będzie z nami jechał aż do Słowacji. Mówi, że nas szczerze podziwia, bo to trasa godna wytrawnych zawodowców. Przed nami ponad 4,5 tys. km.
Pierwszy nocleg: Svidnik
Podzieliśmy się na 4 grupy po 15 osób. Każdy musi się trzymać swojej grupy. Żadnego wyprzedzania, ścigania się i popisywania. Tego pilnuje nasz dyrektor Edward Rasała. Najważniejsze jest bezpieczeństwo.
Zaczynamy w bojowych, radosnych nastrojach. Ale szybko tracimy humor, bo pada niemiłosiernie. Jesteśmy przemoczeni do suchej nitki, ciężko się jedzie, jest bardzo ślisko. Po drodze mamy niemiłą przygodę. Ryszardowi wprost pod koła wyskoczył kot. Skończyło się upadkiem. Zajęliśmy się Ryszardem, ale okazało się, że musi przerwać jazdę i kilka dni spędzi w busie. Zmęczeni i ubłoceni docieramy do słowackiego Svidnika. Próbujemy żartować, ale znużenie ścina nas z nóg. To był ciężki dzień. Zasypiamy jak niemowlęta.
Deszczowa Słowacja
Słowacja wita nas deszczem i tak będzie przez 5 dni przejazdu przez ten kraj. Cały etap w strugach deszczu! Temperatura nie przekracza chwilami 8 stopni. Mamy sine usta, zdrętwiałe dłonie, zakładamy na siebie mokre ubrania, bo nie mamy już nic suchego. Jedzie się gorzej niż fatalnie. Kilka osób ma kryzys; chce zrezygnować. A przecież to dopiero początek! Przed Bratysławą Stanisław, rolnik spod Tarnowa, wpadł w poślizg, zaczęło nim rzucać po całej szosie. Upadł tak pechowo, że złamał 5 żeber i obojczyk. Zabrało go pogotowie; najpierw do szpitala w Bratysławie, a stamtąd do Krakowa.
Stanisław, który tak bardzo chciał dotrzeć do Fatimy, już do nas nie dołączył. Po tym wypadku zrobiliśmy się dużo ostrożniejsi, jechaliśmy z psychicznym obciążeniem. Deszcz, wypadek, stres i potworne zmęczenie sprawiły, że ten pierwszy etap był dla nas najtrudniejszy. Ale przecież trzeba było jechać dalej.
Kręta Austria
Szóstego dnia docieramy do sanktuarium w Mariazell. Uczestniczymy w mszy przed głównym ołtarzem. To przełom w naszej podróży. Wreszcie przestało padać, a w nas wstąpiła nadzieja na lepszą dalszą drogę. Wróciły dobre humory. Trzy dni pedałujemy austriackimi szosami, które są bardzo komfortowe i bezpieczne. Zaczynają się Alpy i ciężko nam patrzeć przed siebie, jeśli po bokach mamy bajkowe krajobrazy. Ale nauczeni doświadczeniem, bardzo uważamy. Tym bardziej że wjeżdżamy na serpentyny. Podjazdy pod górę są trudne, a niemal pionowe zjazdy bardzo niebezpieczne. Trzeba umiejętnie hamować, żeby utrzymać się na drodze.
Słoneczna Italia
Włochy witają nas fantastyczną pogodą i wspaniałymi ludźmi, którzy wylegli na ulice, by nas pozdrawiać. "Viva Polaco!” krzyczeli do nas. Prawdziwi Włosi z ognistym temperamentem! To wszystko umacniało nas wewnętrznie, a i fizycznie byliśmy coraz mocniejsi. Choć nie obyło się bez drobnych wpadek: Basia była tak znużona monotonią jazdy, że w pewnym momencie zasnęła na rowerze podczas jazdy. Oczywiście, spadła z roweru i wpadła do rowu. Na szczęście, nic poważnego jej się nie stało. Poobcierała sobie tylko nogę.
Najmłodszy z nas 13-letni Piotr z Warszawy musi odpocząć, wysiłek okazał się zbyt ciężki. Ale wróci do nas, nie wyobraża sobie, by ze swoimi starszymi braćmi nie dotarł do Fatimy. Przez 6 dni w Italii pokonaliśmy prawie 1000 km. Już blisko półmetek!
Nastrojowa Francja
Cóż to była za jazda! Wspaniałe szosy, chyba najlepsze ze wszystkich. Świetna pogoda, dobre nastroje. I już połowa trasy za nami. Można spokojnie pomyśleć i porozmawiać dokąd jedziemy. Po co ten cały wysiłek. Najstarszy z nas Stefan nie kryje swoich uczuć: Dotarcie do Fatimy to dla mnie zdobycie Bożego Mont Everestu. Dwa razy w życiu otarłem się o śmierć. Żyję i mam za co dziękować Matce Bożej. 36-letni Piotr jest trzeźwiejącym alkoholikiem: Nie piję od 6 lat. Chcę wytrwać w trzeźwości i uratować swoją rodzinę. Dlatego jadę do Fatimy.
Wioletta, zawodowy żołnierz: Chcę podziękować za 30 lat życia.
Przez te wszystkie dni staliśmy się sobie niezwykle bliscy. Jak rodzina. Towarzyszyła nam Marzanna, psycholog, która wcześniej pracowała z reprezentacją polskich siatkarzy. Była naszym wsparciem i przyjacielem. Mówiła, że dawno nie spotkała tak silnych, wspaniałych ludzi. To nam pomagało jechać dalej. Nawet wtedy, gdy myśl o rezygnacji była dosłownie o krok.
Kryzys
7 lipca, 15 etap jazdy. Poprzedniego dnia przejechaliśmy 208 km; najdłuższy odcinek całej trasy. Zmęczenie było nieprawdopodobne. No i dopadł mnie kryzys. Nie dam już rady – pomyślałem – zrezygnuję. Ale zaraz przyszła refleksja: Nie mogę tego zrobić, tyle już za mną. Pomyślałem o rodzicach, o wiernych, którzy mi kibicowali, o wszystkich, którzy we mnie wierzyli. Postanowiłem jechać dalej. Spokojnie, z tyłu, w swoim tempie. Poukładałem sobie myśli, pomodliłem się. Bóg przyszedł mi z pomocą. Tego dnia mieliśmy do przejechania tylko 142 km. I dojechałem.
Wietrzna Hiszpania
No i po kryzysie! Można jechać dalej. Ale silne wiatry w Hiszpanii dały nam się we znaki. Wiało nieustannie, a to powodowało duży opór podczas jazdy. Ludziom zaczęło brakować sił, jechaliśmy wolniej, a zmęczenie było coraz większe. Do tego doszły duże różnice temperatur. 17 lipca temperatura w nocy nie przekroczyła 5 stopni. Nakładaliśmy na siebie wszystkie ubrania, a i tak było zimno. Innej nocy było ponad 25 stopni ciepła. Spaliśmy pod gołym niebem.
Hiszpanię zapamiętam jeszcze z egzotycznych ogrodów, wspaniałych winnic, pięknych krajobrazów. I tego fantastycznego uczucia, że już jesteśmy tak blisko celu, że nasze marzenia są na wyciągnięcie ręki. Było po nas widać tę radość. Ale i zmęczenie. Każda minuta snu była na wagę złota. A w Hiszpanii jeszcze o 10 wieczorem świeciło słońce! Jak tu zasnąć w takich warunkach? Więc rozmawialiśmy, modliliśmy się i w końcu przychodził sen.
O 5 rano pobudka, potem msza, szybkie śniadanie i pora ruszać dalej.
Jesteśmy u celu
Wjeżdżamy do Portugalii. I tu niemiłe zaskoczenie: drogi gorsze niż w Polsce! Wybrukowane, kamieniste. Tak trzęsło rowerami, że Piotrowi pękła rama. Bał się, że nie dojedzie, ale postanowił, że się nie podda. I z pękniętą ramą jechał dalej.
23 lipca. Obudziło nas piękne słońce. O 8 rano wyruszyliśmy na ostatni etap naszej pielgrzymki – do Fatimy zostało nam już tylko ostatnie 83 km. Po drodze mijaliśmy Portugalczyków, którzy spontanicznie nas witali i pozdrawiali. Powolutku, nie spiesząc się, delektując pięknymi widokami i myślą, że oto dotarliśmy do celu naszej podróży, wjechaliśmy do Fatimy. W samo południe. Roześmiani, szczęśliwi, dumni z siebie. Przywitał nas biskup Kazimierz Górny z Rzeszowa, który specjalnie w tym celu przyleciał do Fatimy. Razem stanęliśmy przed sanktuarium. Strzeliste, białe na tle błękitnego nieba. Ogarnął mnie absolutny spokój i błogość. Zabrakło słów, by wyrazić, co czułem.
Fatima: Za chorych i uzależnionych
29 dni jazdy, 4529 km, średnio 150 km dziennie. Oto bilans naszej 58-osobowej grupy, która szczęśliwie dowiozła swoje intencje do Fatimy. I wreszcie to, na co tak bardzo czekaliśmy: 3 dni modlitwy i skupienia. Modliłem się za wszystkich chorych i uzależnionych; z taką intencję jechałem do Fatimy. Myślałem o swoich rodzicach, że byliby ze mnie dumni. O wiernych, że ich nie zawiodłem. O moich przyjaciołach z podróży, że są niezwykłymi, wspaniałymi ludźmi. I dziękowałem Matce Bożej za to, że mi pomogła wytrwać. Dała taką siłę i motywację. Zdobyłem swój Mont Everest. I nie ma już dla mnie rzeczy niemożliwych.