Do największego i najciekawszego festiwalu teatralnego w Polsce i Europie zostało pięć dni. O jego narodzinach, bohaterach kolejnych edycji, głośnych spektaklach i wzruszeniach publiczności rozmawiamy z Januszem Opryńskim, który Konfrontacje w Lublinie wymyślił i nad którymi czuwa już siódmy rok.
- W latach siedemdziesiątych pracowałem przy studenckich konfrontacjach teatralnych, które były kontynuacją wcześniejszych wiosen teatralnych w Lublinie, robionych przez Andrzeja Rozhina. Konfrontacje studenckie przerwał stan wojenny. Mieliśmy poczucie niedosytu, że życie teatralne w Lublinie zostało pozbawione kultowej imprezy. Kiedy zostałem w Centrum Kultury dyrektorem programowym, pomyślałem, że oto nadarza się okazja, żeby reaktywować festiwal i przywrócić miastu jego "święto” teatralne.
• Od początku miały to być wspólne działania szefów artystycznych lubelskich teatrów?
- Pomysłem na festiwal podzieliłem się z Leszkiem Mądzikiem i Włodkiem Staniewskim. Powiedzieli: "tak”. Wiedziałem, że tylko wspólne działanie może nadać festiwalowi unikalną formułę. Kiedy wiadomość o reaktywowaniu konfrontacji poszła w Polskę, pierwsze reakcje były takie, że Staniewski, Mądzik czy Opryński to tak różne osobowości, że z takiej wybuchowej mieszanki żadnego wspólnego działania nie będzie.
Pamiętam, jak Staniewski powiedział mi, żebym się uparł i festiwal robił. Był początek 1996 roku, pieniądze w kulturze były podzielone. I wtedy bardzo trzeźwo zachował się prezydent Lublina, Paweł Bryłowski - w marcu wysupłał pieniądze na festiwal. Ja wyprosiłem trochę w ministerstwie, udało się też pozyskać pieniądze z Fundacji Kultury Polskiej i Fundacji Batorego. Powstał skromny budżet i pierwszy festiwal mógł ruszyć.
• Od początku ustaliliście, że co roku kto inny będzie odpowiadał za program festiwalu?
- Przyjęliśmy zasadę, że spektakle będą "przepuszczane” przez naszą wrażliwość, i że nie będziemy dzielić zespołów na repertuarowe i alternatywne, a wyznacznikiem obecności na festiwalu będzie to, czy dany teatr jest autorski. Stworzyliśmy funkcję komisarza, który będzie jednoosobowo zarządzał festiwalem. Pierwszym komisarzem zostałem ja.
• Pierwszy festiwal przyniósł ogromy sukces teatrowi Derevo?
- Zagrał Mądzik i Gardzienice, zagrał teatr "Wierszalin”, zagrał świetny teatr repertuarowy. Ale rzeczywiście kultowymi spektaklami okazały się przedstawienie Dereva. Sala Teatru Osterwy pękała w szwach.
• Bał się pan pierwszej edycji?
- Bardzo się bałem. Mówiło się, że publiczność nie chodzi do teatru, że młodzi ludzie wolą kino czy dyskotekę, starsi wodewile. Malkontenci twierdzili, że kultura w ogóle mało kogo obchodzi, ludzie nie mają pieniędzy, liczy się walka o byt. A tu nagle festiwal zaskoczył, tłumy ludzi szturmowały drzwi do sal teatralnych, przeżyliśmy najazd młodzieży, przy wejściu na Derevo działy się dantejskie sceny. Musieliśmy trafić w jakąś pustkę.
• Jaką pustkę?
- Jak się komuś będzie wmawiać, że kultura i teatr nikogo nie obchodzi, to w końcu największy teatralny zapaleniec uwierzy, że go nie obchodzi. Zobaczy teatralny afisz, wzruszy ramionami i powie: kogo to dzisiaj obchodzi? Tak się robi młodym ludziom pustkę w głowie i sercu. Takie działanie powinno być karalne. Pamiętam, jak z Leszkiem Mądzikiem odbyliśmy krucjatę po lubelskich liceach. Uwierzyli nam. Przyszli na spektakle i nagle zobaczyli, że przez trzy dni mogą od świtu do nocy biegać po teatralnych salach, że w tych salach dzieją się fantastyczne rzeczy, że po spektaklach mogą spotkać się w klubie festiwalowym, porozmawiać z aktorami, zaprzyjaźnić się, zakochać w teatrze i ludziach.
• Z roku na rok zakochanych w teatrze przybywało?
- W pierwszym programie wstępnym napisałem, że na czas festiwalu miasto musi oszaleć. Oszalało, a Lublin okazał się znakomitym miastem festiwalowym, nie gorszym od Krakowa, Wrocławia, Budapesztu czy Edynburga. Że tak, jak w Edynburgu, teatr zajął najważniejsze sale, ulice i place. Z roku na rok zakochanych w teatrze przybywało, a uliczne spektakle na Placu Zamkowym ściągały wieczorem tysiące ludzi.
• Kiedy pan spogląda na minione festiwale, to co było w nich najcenniejszego?
- Niezwykły entuzjazm ludzi dla spektakli Dereva, zachwyt na "Szwejku” Żołdakowa, skupienie na "Czytaniu Gombrowicza” przez Seweryna, odkrycie teatru rosyjskiego i japońskiego, wielka wystawa scenografii Kreutz-Majewskiego w Teatrze w Budowie, zachwyty wizualne na spektaklach teatru litewskiego, oburzenie nad "Schoping and fucking” sesje, które towarzyszyły festiwalom, obecność najwybitniejszych polskich krytyków. Wiele tego było...
• Kolejne festiwale przemijają, co zostaje ze spektakli w ludziach?
- Każdy z widzów bierze od teatru to, co mu odpowiada najbardziej. Ale myślę, że generalnie obecność na festiwalu ma funkcję terapeutyczną. W tych trudnych czasach brakuje nam harmonii. Niektóre spektakle poruszają w ludziach struny czułości, dobra, przyjaźni, wrażliwości. Granie na tych strunach zestraja ludzi na powrót. A cóż może być piękniejszego niż stroić ludzi na dobro? I tym strojeniem ludzi nasz lubelski festiwal różni się od innych festiwali.
• Czy przed Konfrontacjami Teatralnymi są tłuste lata?
- Jestem o tym przekonany. Udało się pozyskać dla festiwalu dużą publiczność. Udało się nadać mu renomę w Europie i świecie. Udawało się pozyskiwać pieniądze. Udało się pozyskać dla festiwalu przychylność ludzi biznesu, w tym Janusza Palikota, wyjątkowo zakochanego w teatrze i kulturze. Jestem przekonany, że jego przykład wytycza nowe ścieżki w sposobach wspierania sztuki w ogóle.
• A propos Janusza Palikota. Podobno na pamięć zna połowę Gombrowicza i za jego sprawą w Lublinie odbędzie się wielki festiwal gombrowiczowski?
- Rzeczywiście zna na pamięć "Transatlantyk”, rzeczywiście byliśmy u niego z Ritą Gombrowicz, wdową po pisarzu i zadecydowaliśmy, że w 2004 roku, w ramach kolejnej edycji konfrontacji, odbędzie się w Lublinie wielki, międzynarodowy festiwal gombrowiczowski. Jestem przekonany, że do Lublina licznie zjadą się fani teatru z całego świata, a same konfrontacje zyskają jeszcze wyższą rangę.