Rozmowa z Jerzym Maksymiukiem
– Zapamiętałem słowa mojej matki, jako wskazówkę na całe życie: „uczonym być”. Moja matka powtarzała to po wielekroć. A co to znaczyło? Być kimś nietuzinkowym.
– Ucz się od ludzi. – mówiła – Ludzie cię wszystkiego nauczą. Tylko słuchaj uważnie... No i miała rację.
• Czyli że, jak rozumiem, nieważne jest kto skąd pochodzi. Ważne, co sobą reprezentuje?
– A czyż tak nie jest? Mieszkać w Warszawie to żadna nobilitacja. Taki Tomaszewski, twórca Pantomimy, zasłynął na cały świat, a wcale nie mieszkał w stolicy. Podobnie jak Jerzy Grotowski...
• Pan też ma renomę, nazwisko, sławę. Ale co musiałby pan zrobić, żeby trafić np. na łamy tygodników kolorowych?
– Może gdybym miał liczne romanse? Jednak u mnie nic z tych rzeczy. Piję tylko herbatę w taki sposób, jak czynił to Tadeusz Łomnicki, czyli wyciskam palcami cytrynę.
• Pan, zdaje się, lubi być adorowany? Chętnie wypowiada się na różne tematy, gdy ma przed sobą liczne audytorium...
– To nic w porównaniu z tym, co wyprawiał Henryk Szeryng, znakomity polski skrzypek. Czuł się chory, jeśli nie podążał za nim orszak złożony przynajmniej z siedmiu Japonek i Chinek. One krążyły wokół niego.
Pamiętam koncert z nim w Australii, na który nie przyszedł nikt z jego adoratorów. I on czuł się taki osamotniony. Ale wspaniale grał, wręcz nieomylnie, zwłaszcza Bacha. Takim drugim fenomenalnym artystą, którego poznałem, był kanadyjski pianista Glenn Gould.
• Pan też sposobił się na pianistę?
– Tak, to miał być mój zawód. Byłem fanatykiem fortepianu, ale nie mogłem pokonać pewnych barier. Bo dyrygent może mieć długie, albo krótkie palce, to nieważne. A do fortepianu trzeba mieć odpowiednią rękę. Ja takiej nie mam. Nawet gdyby to pominąć, rychło doszedłem do wniosku, że z zawodu pianisty, jeśli nie jest się wybitnym, nie da się wyżyć. I zacząłem w pewnym momencie swojego życia pisać muzykę do filmów. Nawet mi to dobrze szło, tylko bałem się, że popadnę w rutynę. I wtedy, gdy tak o tym rozmyślałem, zdarzył się przypadek, że zachorował dyrygent (bodajże Kazimierz Kord), który miał poprowadzić orkiestrę na koncercie w Krakowie. Zaproponowano mi zastępstwo. To był moment przełomowy w moim życiu zawodowym. Pokazałem się od najlepszej strony, i to w dobrym miejscu. Od tego zdarzenia poświęciłem się pracy dyrygenta.
• Czy to trudny zawód, który wymaga np. jakiejś specjalnej techniki?
– Nie ma jednolitej techniki dyrygenckiej, każdy dyrygent ma swój sposób prowadzenia orkiestry. Bo co jest istotą dyrygowania? Żeby wydobyć właściwy dźwięk. Dyrygent dba, aby wszystko brzmiało, miało napięcie i kulminację energii. Różnymi sposobami. Ja nawet jestem w stanie paść na kolana, czy wykonać jakiś inny, niekonwencjonalny gest, żeby był dźwięk. Choć mogłoby się to spotkać z różnym odbiorem, niekoniecznie sympatycznym i z sugestią, czy aby nie należałoby mnie umieścić w szpitalu psychiatrycznym? Taki ze mnie szaleniec!
• Już ktoś napisał książkę o panu, zatytułowaną „Ten wariat Maksymiuk”...
– Teraz powstaje nowa książka, która już takiego tytułu mieć nie będzie...
• Wróćmy do dyrygowania. Ile jest w nim emocji, a ile techniki?
– Najtrudniejszy jest pierwszy ruch. Jeśli dyrygent wykona zły gest na początku, to potem może być już tylko klapa. Pewne jest, że gesty muszą być precyzyjne, jak szwajcarski zegarek. Orkiestry w Szkocji grają bardzo precyzyjnie, a u nas tej precyzji czasami nie można wyegzekwować. Kto w Polsce prowadzi orkiestrę precyzyjnie? Kaspszyk, Rowicki, Semkow... Najtrudniejsze są pierwsze próby z orkiestrą, bo muzycy muszą się bardzo skupić. Ja wymagam wielkiej koncentracji od muzyków i od siebie. Zaczynam próbę o 10 rano i kończę około trzynastej, proponując 20-minutową przerwę. Dłuższa przerwa, np. półgodzinna nie jest wskazana, gdyż rozpraszałaby muzyków. Tylko 20-minutowa. Taki mam wzorzec, który przeniosłem do Polski z Anglii.
• Jeśli dobrze zrozumiałem, w geście dyrygenta chodzi o to, żeby zrozumiał go muzyk?
– Tak, a ponadto dla instrumentalisty patrzącego na moją rękę, wyznacznikiem jest czas. Zdarzyło mi się, że znakomity muzyk, który grał ze mną często, zagrał kiedyś kolejne cztery nuty wolniej. Skrzywiłem się, ale po chwili namysłu przeprosiłem go, bo to ja popełniłem błąd. Muzyk tylko prawidłowo odczytał mój nieprawidłowy gest. Rytm jest piekielnie ważny. Najlepsi są w tym Anglicy.
• A jakie ma pan spostrzeżenia
z pracy z orkiestrą lubelską?
– Na dwie pierwsze próby przyjechał mój asystent p. Stanisław Winiarczyk i świetnie sobie poradził, wspaniale przygotował orkiestrę. Bo ja nie mam czasu przyjeżdżać na cały tydzień. Dyrygując w Lublinie, myślę już o swoim kolejnym koncercie w Luksemburgu. Ale do Lublina lubię przyjeżdżać. Mam tu przyjaciela, Anatola Szelepińskiego, który jest historykiem sztuki. Popatrzy na obraz i wie, kto go namalował. Ale że uprawianie wyuczonego fachu nie przynosiło mu satysfakcjonującego wynagrodzenia, zajął się... leczeniem alkoholików.
• A jakie pan miewa satysfakcje zawodowe i z jakimi spotyka się oznakami popularności?
– Zacznę może od tego, że dyrygent potrzebuje akceptacji swojej pracy. A czy pan wie, że w Polsce nikt mnie nigdy nie pochwalił po próbie czy koncercie? A Szkoci chwalą. Dyrygent, jak każdy człowiek, lubi gdy ktoś podejdzie i powie mu kilka miłych słów.
Pyta pan o oznaki popularności? Otóż kiedyś podeszła do mnie pani z dzieckiem (i to dziecko trzymało jeszcze w ręku misia), żeby zrobić sobie ze mną zdjęcie. Nie znałem ludzi, nie wiem, kim są, a oni podchodzą i robią sobie ze mną zdjęcie. Bo jestem popularny. Inaczej by nie podeszli...