– Żadnych leków synowi nie dawałam, liczyłam na profesorskie leczenie – płacze Janina Baran z Siemienia. Jej syn Janek prawdopodobnie przedawkował leki w lubelskiej klinice psychiatrycznej. Nie udało się go uratować.
Klinika już w dniu śmierci mężczyzny napisała do prokuratury, że to właśnie matka kilkakrotnie była przyłapywana na przynoszeniu mu leków. I że lekarze odbierali jej medykamenty. Chcieli ograniczyć kontakty z synem. Prokuratura doniesienie z kliniki ujawniła prasie. W Siemieniu zaczęli mówić, że Janek umarł przez matkę. Dla Baranów to był kolejny cios.
Dwóch synów mi umarło
W domu Baranów wielka rozpacz.
– Dwóch synów położyłam do grobu w jednym roku – załamuje ręce Janina. Z jej czwórki dzieci żyje tylko dwójka: syn i córka. 38–letni Darek umarł latem 2002, o pięć lat młodszy Janek 15 kwietnia. To był chłop jak dąb, 180 wzrostu, trumna była na dwa metry. Jednego dnia chodził, rozmawiał, a drugiego już leży martwy... – szlocha.
Teraz synów odwiedza na cmentarzu. Leżą w jednym grobie. Jeździ do nich rowerem. Kupił go Janek.
– A myślałam, że to on mnie pochowa... – płacze.
O synu opowiada chętnie. Janek przed laty palił w ośrodku zdrowia. Ostatnio był na rencie.
– Nerwy mu puszczali – mówi brat. – Ale taki był oczytany! Na każdy temat mógł rozmawiać.
U Baranów bardzo skromnie. Drewniany, rozpadający się dom. Najbiedniejszy w okolicy. Obora kryta strzechą.
– Nawet na dojazdy do szpitala wzięłam pożyczkę w Parczewie – wspomina matka Janka.
Sąsiedzi o Janku mówią dobrze.
– Taki spokojny, jeździł rowerem, z daleka mówił dzień dobry – mówi kobieta zamieszkała po sąsiedzku.
Poszedł do szpitala
Janek trafił do kliniki w połowie lutego. Był to już jego kolejny pobyt w szpitalu. Chorował na schizofrenię. 14 kwietnia stan się pogorszył. Pacjent prawdopodobnie zatruł się jakimiś lekami. Czym? Jeszcze nie wiadomo. Przy łóżku Janka znaleziono opakowanie środka przeczyszczającego. Brakowało kilkunastu tabletek.
Najpierw przeprowadzono u niego płukanie żołądka. Wieczorem trzeba go było reanimować. W końcu przewieziono pacjenta do szpitala przy ul. Biernackiego.
– Był w stanie wstrząsu po przedawkowaniu leków – mówi dr Hanna Lewandowska-Stanek, ordynator toksykologii szpitala im. Jana Bożego w Lublinie. – O godz. 17. 30 tego samego dnia pacjent zmarł.
I ten szpital zawiadomił prokuraturę. Ma taki obowiązek, jeśli pacjent umrze podczas pierwszej doby po przywiezieniu do szpitala.
Prokuratura wszczęła śledztwo w kierunku nieumyślnego spowodowania śmierci. Zarządziła sekcję zwłok.
– Nie mamy jeszcze jej wyników – mówi Aldona Stefańczak, zastępca prokuratura rejonowego Lublin Południe. – Najpierw chcemy ustalić przyczynę śmierci.
Leków synowi nie dawałam
Matka Janka w prokuraturze jeszcze nie była przesłuchiwana. Zaprzecza, żeby w tajemnicy przed lekarzami przekazywała synowi leki. Skąd więc takie oskarżenia kliniki?
– Sama brałam leki na uspokojenie. Miałam je w kurtce. Synowi popsuł się suwak, założył tę, w której były leki i pojechał w niej do szpitala – twierdzi. – Syn potem dzwonił i mówił, że pielęgniarki rozerwały podszewkę, znalazły leki. Torbę przetrząsnęli, termos rozkręcili...
I dalej ciągnie:
– Potem syn dzwoni, żeby przywieść mu sanaksu. To taki słaby lek na uspokojenie. Zawiozłam, ale od razu przy wejściu dałam pielęgniarce. Nawet jeszcze u syna nie byłam. To było w Wielką Sobotę. Janek chodził, rozmawiał, byłam u niego krótko, bo chciałam zdążyć na autobus.
Potem była w poświąteczny wtorek, środę. W czwartek dzwonią ze szpitala, że jest odwieziony na odtrucie. Jak pojechała do szpitala na Biernackiego, Janek już nie żył.
Jak do rąk pacjenta, który wymaga szczególnej opieki, mogły trafić leki poza kontrolą lekarską? Prokurator Andrzej Jeżyński, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Lublinie, mówi, że właśnie to będzie wyjaśniane podczas śledztwa.
Klinika milczy
– Żadnych leków synowi do rąk nie dawałam – podkreśla matka. – Liczyłam na profesorskie leczenie. Na to, że mu się w sławnej klinice krzywda nie stanie – rozkłada ręce. Skarży się, że była w klinice lekceważona. Lekarze nie mieli dla niej czasu.
Kliniką Psychiatrii Akademii Medycznej kieruje profesor Marek Masiak. Drzwi na oddział zamykane są na klucz. Żeby wejść na oddział, trzeba zadzwonić. Po korytarzu snują się smutni pacjenci. Profesor nie chce wypowiadać się w prasie o zgonie pacjenta. Zapowiada, że jak zakończy się śledztwo, wszystko powie na konferencji prasowej.