Batman. Mroczny rycerz – obróbkę cyfrową do tego filmu robił Marcin Kolendo. Dziesięć lat temu wyjechał do Londynu, żeby zarobić. Ale nie poprzestał na tym. Skończył studia z animacji komputerowej i od czterech lat jego nazwisko pojawia się w napisach najgłośniejszych filmów z Hollywood.
– Dokładnie tak samo. Zrobiłem w Białymstoku licencjat z ekonomii. Było krucho z pracą, więc postanowiłem wyjechać do Anglii. Miałem tam zostać przez dwa miesiące, a jestem już dziesięć lat. Na początku pracowałem jako kelner, później była ciastkarnia i sklep z butami. Do branży filmowej trafiłem przez przypadek. Pewnego dnia wziąłem do ręki jedną z darmowych gazet, rozdawanych przy stacji metra. Zainteresował mnie artykuł o człowieku, który pomagał przy tworzeniu efektów do filmu "Matrix”. Pod tekstem był podany adres uniwersytetu w Bournemouth, gdzie działa narodowe centrum animacji komputerowej. Dowiedziałem się, że to prestiżowa uczelnia, na którą raczej trudno się dostać. Postanowiłem jednak zdawać.
• Chociaż nie miał pan wcześniej z filmem nic wspólnego?
– Myślę, że pomogło mi to, że zawsze lubiłem rysować, szczególnie komiksy. A na egzaminach wstępnych, poza takimi przedmiotami jak matematyka czy logika, było też rysowanie. Miałem wrażenie, że komisja rekrutacyjna zwracała sporo uwagi na to, czy ktoś miał chęć do nauczenia się nowych rzeczy, czy nie. W taki sposób dostałem zielone światło. Studiowałem tam trzy lata. Miałem to szczęście, że kiedy cztery lata temu zacząłem rozglądać się za pracą, odpowiedziano mi na pierwszą moją ofertę. W tej firmie, pracuję do dziś.
• I w pewnym momencie spotkał pan na swojej drodze Batmana.
– Nie tylko jego. Był też Iron Man, ostatnio Harry Potter. Uczestniczyłem w tworzeniu ponad 20 filmów, wśród nich jest sporo z postaciami, pochodzącymi z komiksów. To bardzo ekscytujące, bo swego czasu bardzo lubiłem czytać komiksy. Na początku był m.in. "Punisher“, "Batman“, później przerzuciłem się na takie tytuły jak: "Thorgal“, czy "Kajko i Kokosz“. W filmach bardziej jednak lubię realne historie, niż te z udziałem jakichś superherosów.
• W pracy jest chyba jednak na odwrót.
– To prawda. Należy jednak pamiętać, że w dzisiejszych czasach grafika komputerowa wykorzystywana jest nawet w filmach, które zdawałoby się tego nie wymagają. Są to takie elementy, jak kolor nieba, wygląd drzew itd. Z kolei w przypadku takich filmów, jak "Harry Potter“, dział w którym pracuję, dostaje od kolegów grafików dajmy na to trójwymiarowy model smoka. Moim zadaniem jest m. in. nałożyć tego smoka na grę aktorów. Widzowie nie mogą mieć wrażenia, że coś tam zostało sztucznie zlepione. Trzeba ich wręcz trochę oszukać tak, by pomyśleli, że to wszystko jest prawdziwe.
• By osiągnąć perfekcję, potrzeba pewnie sporo cierpliwości i mozolnej pracy?
– Szczególnie, jeśli się jest nowym w branży. Kiedy zaczynałem, zajmowałem się na przykład usuwaniem z ostatecznej wersji obrazu takich rzeczy jak: liny, na których podwieszani są aktorzy, czy jakieś niepotrzebne światła.
• Od ludzi zajmujących się cyfrową obróbką filmów zależy jednak o wiele więcej. Niektórzy twierdzą wręcz, że to oni odpowiadają za klimat filmu.
– Wiadomo że obróbka jest ważna, ale nie umniejszajmy roli reżysera czy producenta. Nasza praca jest przez nich szczegółowo oceniana. Zbieramy się na spotkaniach, na których pokazujemy nasze propozycje. Później czekamy na uwagi typu: zróbcie mu inny kolor włosów czy dajcie mniej światła na tamten budynek. Często też producenci sami na początku nie wiedzą, jaki efekt chcą osiągnąć, stąd też prezentujemy im różne wersje jednego ujęcia.
• Pewnie na inne rzeczy trzeba zwrócić uwagę, tworząc obróbkę do "Batman. Mroczny Rycerz”, a na inne w przypadku wręcz cukierkowego "Iron Mana“?
– Przede wszystkim chodzi o odpowiednie nastawienie. Gdy siadałem przy komputerze i pracowałem nad "Batmanem“, musiałem wczuć się w przygnębiający charakter miasta Gotham City. Przy "Iron Manie” było inaczej. Film jest dużo bardziej optymistyczny niż opowieść o Mrocznym Rycerzu, bohater ma lśniącą zbroję itd.
• Czy dziś da się zrobić jakąś wielką produkcję bez używania technik komputerowych?
– Myślę, że nie. Z jednej strony to smutne, bo kiedyś reżyserzy czy kamerzyści zwracali uwagę na wszelkiego rodzaju wpadki, dbali o to, by na planie nie było żadnych osób postronnych itd. Teraz często obowiązek ten spada na nas. Czasami musimy poprawiać takie pomyłki, że głowa mała. Pamiętam, że jak pracowaliśmy nad filmem "Ultimatum Bourne'a“, to w scenach, gdzie aktorzy byli w jakichś oszklonych budynkach, we wszystkich ścianach widziało się kamerzystów, światła itd. No, ale cóż, dzięki temu mamy pracę.
• A potrafi pan jeszcze pójść do kina i zwyczajnie cieszyć się z oglądania?
– Wiadomo, że zawsze przyjemnie jest obejrzeć dobry film. Nie ukrywam jednak, że w moim przypadku wchodzi w grę również spojrzenie okiem technika. Jeszcze jakieś pięć lat temu oglądałem film i brałem wszystko takie, jakie jest na ekranie. Nawet efekty, które były na średnim poziomie, wywoływały u mnie podziw. Teraz, kiedy wiem, jak to się wszystko robi, potrafię rozróżnić dobrą robotę od kiepskiej.
• A może kiedyś zrobi pan własny film?
– Ludzie, którzy pracują przy filmach, często dochodzą do wniosku: kurczę, ja też bym potrafił zrobić własny film. Ze mną nie jest inaczej. Mam dwa autorskie pomysły: na kilkuodcinkowy serial i na pełnometrażowy film. Nie będą to, oczywiście, jakieś wielkobudżetowe produkcje, ale postaram się zaciekawić nimi widzów.