Rozmowa z Zygmuntem Nasalskim, wieloletnim dyrektorem Muzeum Lubelskiego.
- Należę do ludzi, którzy nie potrafią się nudzić i myślę, że muzealnictwo pozostanie w kręgu moich zainteresowań, choć w nieco innym wymiarze. Ale jest wiele rzeczy, których ze względu na pracę zawodową nie miałem czasu zrobić. Jako przykład podam fakt, że mam 72 dni zaległego urlopu, którego ze względu na obowiązki nie miałem kiedy wykorzystać. Jedną z pierwszych decyzji na emeryturze będzie zapewne pójście na łyżwy do otwartej niedawno hali lodowej. Poza tym cieszę się, że spadł śnieg, bo jestem fanem narciarstwa biegowego, a w okolicach Lublina mamy przepiękne tereny do tego typu rekreacji. Wreszcie będę mógł też zajrzeć do książek, które dawno powinienem był przeczytać.
• Pana wielką pasją są góry, Czy one również znajdą się w pańskich najbliższych planach?
- Z pewnością. Może nie będzie to już wspinaczka w Himalajach, ale w Polsce i w Europie jest jeszcze wiele gór, w których nie byłem. Na pewno będę jeszcze planował górskie wyprawy. Góry to inny wymiar funkcjonowania, inny porządek świata. Ta pasja towarzyszy mi od wielu lat i jak mówi Michał Jagiełło, jest nieszkodliwym uczuleniem.
• Pamięta pan pierwszy dzień swojej pracy w Muzeum Lubelskim?
- Oczywiście, że pamiętam. Był to prima aprilis i chyba dlatego ten dzień zapadł mi w pamięci. Wydawałoby się, że to data niepoważna i niewskazująca na to, że moja zawodowa przygoda z muzeum będzie trwała aż 46 lat. Okazało się jednak inaczej. Dodam, że nie była to moja pierwsza praca. Wcześniej pracowałem w Wojewódzkim Archiwum Państwowym, co było rzetelną szkołą dla młodego wówczas absolwenta historii. Muszę jednak zaznaczyć, że nie zdawałem na ten kierunek. Moim pierwszym wyborem była archeologia, którą interesowałem się od lat. Egzamin wstępny zdałem dobrze, ale nie znalazłem się wśród pięciu przyjętych osób, bo taki był wtedy ministerialny limit na roku. Zaproponowano mi studia historyczne i takie podjąłem.
• W Muzeum Lubelskim pracował pan od 1968 roku, a od 1992 był jego dyrektorem. Jednak dwa lata przed objęciem tego stanowiska spędził pan poza placówką.
- W 1990 z rekomendacji Komitetu Obywatelskiego Solidarność zostałem oddelegowany na stanowisko dyrektora Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Wojewódzkiego w Lublinie. Powołał mnie pierwszy solidarnościowy wojewoda lubelski Jan Wojcieszczuk, a ja dowiedziałem się o tym chyba jako ostatni, ponieważ byłem w górach. Wróciłem z ciężkiej wyprawy w Karpaty Wschodnie na terenie dzisiejszej Ukrainy i o czwartej nad ranem dowiedziałem się, że nie wracam do pracy w muzeum, tylko jestem dyrektorem w urzędzie.
Muszę przyznać, że były to najtrudniejsze dwa lata mojej pracy, ponieważ zaczynał się nowy ustrój i wszystko w sferze kultury trzeba było organizować niemal od nowa. Trwał wtedy jednak olbrzymi entuzjazm i nikt nie pytał, ile będzie zarabiał, tylko co można zrobić dla nowej rzeczywistości. Przechodząc do urzędu wojewódzkiego straciłem finansowo, ale nikt się wtedy takimi rzeczami nie przejmował. Brakowało pieniędzy na delegacje, jeździło się za własne pieniądze, własnym samochodem, nie rozliczając paliwa, bo nowa władza była na dorobku. To był okres pełen trudnych wyzwań i siwe włosy na mojej głowie pochodzą właśnie z tamtego czasu. Wiele zawdzięczam Tomkowi Przeciechowskiemu, ówczesnemu pełnomocnikowi ds. samorządu i mojemu zastępcy Andrzejowi Wasilewskiemu. Mam wielką satysfakcję, że się udało.
Obiecałem wojewodzie swoją obecność w urzędzie przez rok, ale to okazało się za mało, by przeprowadzić wszystkie zmiany. Dlatego zgodziłem się na jeszcze jeden rok, po czym wróciłem do zawodu muzealnika, już jako dyrektor Muzeum Lubelskiego.
• Jaka była pana pierwsza decyzja w tej roli?
- Podczas pierwszej rozmowy z pracownikami zapowiedziałem, że musimy zmodernizować muzeum. Chodziło zarówno o infrastrukturę, ale też sposoby i zakres jego działania. Myślę, że w dużej mierze mi się to udało. Pomogło mi w tym także zdobyte wcześniej doświadczenie w roli zastępcy dyrektora, którym byłem od 1976 roku. Aczkolwiek przez cały ten czas uważałem się głównie za muzealnika. Można powiedzieć, że będąc nim, równolegle pełniłem funkcję dyrektora.
• Czy po tylu latach ma pan jakiś swój ulubiony eksponat, którego doglądał pan w szczególny sposób?
- Obowiązkiem dyrektora muzeum jest sprawowanie pieczy nad wszystkimi zbiorami. Te liczą ok. 170 tys. muzealiów z różnych dziedzin. Z pewnością każdy ma swoje ulubione części zbiorów lub ekspozycji. Ja, jako zabytkoznawca z zakresu historii wojskowości też mam eksponaty, obok których przechodzę z większą uwagą, ale w świetle prawa o muzeach każdy z nich jest równy.
- Ich zebranie wymagało pracy kilku pokoleń muzealników i trudno przeprowadzić gradację ich ważności, bo dla muzealnika każdy obiekt wpisany do inwentarza ma taką samą wagę. Czasem określenie atrybucji i proweniencji eksponatu zajmuje wiele lat pracy muzealników i konserwatorów. Tak było w przypadku jednego z najcenniejszych obrazów w naszych zbiorach "Piłat umywający ręce” autorstwa Hendricka ter Brugghena, którego badania trwały ponad 20 lat. Dziś wiemy, że jest to obiekt oryginalny. Podobnie było z "Ucztą u Heroda” z warsztatu Rubensa. Prawdziwym skarbem jest Kaplica Trójcy Świętej, której konserwacja trwała z przerwami 90 lat.
• A "Unia Lubelska” Jana Matejki?
- Jest to jeden z najlepszych obrazów mistrza Jana. Oceniali to tak współcześni artyście krytycy, jak i dzisiejsi historycy sztuki, ze względu na kompozycję, paletę barw i perspektywę, z którą Matejko z powodu wady wzroku miał problemy. Ten obraz ma ciekawą historię. Trafił do nas z Muzeum Narodowego w Warszawie w 1957r. z dwóch powodów. Pierwszym był fakt, że Unię Lubelską podpisano właśnie na Zamku Lubelskim. Ale był to też dowód wdzięczności za uratowanie innego znanego dzieła Matejki - "Bitwy pod Grunwaldem”. 9 września 1939 roku obraz ewakuowano z Warszawy do Lublina i tutaj, w siedzibie Muzeum Lubelskiego przy ul. Narutowicza, tam, gdzie dziś znajduje się Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. H. Łopacińskiego płótno zostało ukryte. Wiedziało o tym ok. 30 osób i choć Niemcy wyznaczyli wysoką nagrodę za wskazanie miejsca jego ukrycia, nikt z zaprzysiężonych nie zdradził tajemnicy. Po dwóch latach dzieło zostało przewiezione w biały dzień na ul. Elektryczną, gdzie zakopano je w miejskiej stajni, dzięki czemu szczęśliwie przetrwało.
• Czy przez lata pracy zdarzyły się sytuacje, o których do dziś pan myśli "dobrze, że to już za mną”
- Na pewno był to moment, w którym dowiedzieliśmy się, że Kaplica Trójcy Świętej ma tak spękane mury, że zagrażało to jej stabilności. O tym, że mimo głębokich fundamentów konstrukcja jest niestabilna mówiły już wzmianki sprzed wielu lat. Jednak dopiero drugi projekt unijny w latach 2006-2008 umożliwił dokładne badania i wykonanie trwałych zabezpieczeń z użyciem nowoczesnych technologii. To była jedna z takich pamiętnych sytuacji. Na szczęście Muzeum Lubelskie w ciągu swojej długiej historii nie odnotowało wielu kradzieży. Ostatnia miała miejsce w latach 80. ubiegłego wieku. Największe straty muzeum poniosło w latach 1939-1944 - Niemcy dokonali grabieży ponad połowy cennych zbiorów.
• Będzie pan służył radą swojej następczyni, Katarzynie Mieczkowskiej-Czerniak, która nie ma muzealnego doświadczenia?
- Myślę, że na ten temat nie będziemy rozmawiać za pośrednictwem mediów, ale nie wykluczam takiej możliwości. Rzeczywiście, pani dr Mieczkowska-Czerniak jest pierwszym dyrektorem w dziejach Muzeum Lubelskiego, który nie posiada takiego doświadczenia. Jednak w świetle ustawy nie ma takiego formalnego wymogu, więc życzę pani dyrektor i Muzeum Lubelskiemu wielu sukcesów. Warto wspomnieć, że w 2016 roku placówka obchodzić będzie 110. urodziny.