– Lubię formę piosenkową i nazywam ją „sztuką mniejszą”. Ta nazwa powstała znacznie wcześniej, ale ja jej używam. Ta sztuka czasem wiele może. Jeżeli uda się powiedzieć w piosence coś, co człowiek ma w sercu i w umyśle – i będzie to harmonijnie przemieszane – to istnieje szansa na stworzenie utworu, który będzie poruszał odbiorcę. Rozmowa z Adamem Nowakiem, polskim muzykiem i tekściarzem, członkiem zespołów Raz, Dwa, Trzy oraz Adam Nowak i Akustyk Amigos.
- Podczas jednego z koncertów 10 lat temu powiedział pan, że językoznawcy uznali tytuł piosenki „Trudno nie wierzyć w nic” za poprawny językowo. Mówiąc pół żartem, pół serio: ulżyło panu trochę?
– Bardzo zrobiło mi się miło, że pochylili swoje tęgie umysły nad tą króciutką piosenką, bo przecież tam jest niewiele tekstu. Jestem wdzięczny językoznawcom za pozytywną opinię.
- Mówił pan też wtedy, że „coś, co zahacza o błąd lub jest dotknięte błędem, ma większą szansę przetrwania w – tak zwanej – historii”. Co miał pan na myśli?
– Można by to było sprecyzować tak, że dążenie do doskonałości może się człowiekowi ziścić, ale może też być nudne. Natomiast wszystko to, co powoduje, że musimy zmagać się z własnymi słabościami i to, do czego dążymy, nie jest naszym celem. Samo podjęcie tego wysiłku jest najważniejszą sprawą. Oczywiście, trzeba być cierpliwym, ale niektórzy, uruchamiając ambicje, mają predyspozycje do pewnych zawodów. Ale tam, gdzie ambicja może nadwyrężyć nasze kompetencje, tam sami się krzywdzimy. Jak się słucha Boba Dylana, Włodzimierza Wysockiego czy Django Reinhardta... To jest dobry przykład na to, że człowiek, który operował dwoma palcami na gryfie gitary, grał rzeczy, które na tamten czas były absolutnie rewolucyjne. Myślę, że wszystko to, co jest podszyte niedoskonałością, jest bliższe człowiekowi – czyni go bardziej ludzkim.
- Lubi się pan bawić słowem?
– Na początku miałem takie pokusy, ale wtedy doszedłem do wniosku, że słowo prowadzi tam, gdzie chce, a nie skutkuje tym, że ja chcę powiedzieć to, co naprawdę czuję i myślę. Zrezygnowałem zupełnie z takiej zabawy słowem. Aczkolwiek, ona jest czasem miłą odskocznią od tego, co jest – tak zwanym – głównym nurtem i warto się pobawić czasem słowem dla samej gimnastyki.
- A może jednak te słowa prowadzą pana do miejsc, które naprawdę chce pan opisać. A pan od tego ucieka...
– To trzeba by się było pomodlić do słowa i czekać na jego łaskę (śmiech).
- Takie pana „związki” z językoznawcami cały czas istnieją. Prof. Jerzy Bralczyk recenzował tekst do utworu „Cokolwiek ujęte” z pana ostatniego albumu „Pół płyty” i skupił się na motywie jaszczurki. Podobały się panu te rozważania?
– Prof. Jerzy Bralczyk „rozebrał” ten tekst w taki swój naturalny sposób. Jest bardzo bliski odwzorowania tego, co mniej więcej autor miał na myśli. Jestem wdzięczny panu profesorowi za to, że się nad tym tekstem pochylił. Warto, żeby czasem można było zwrócić się do kogoś, kto operuje słowem, zajmuje się nim i ma w tej dziedzinie ogromne kompetencje. Poprosić go o to, żeby rzucił światło na to, co jest ważne w danym tekście.
- Docierają do pana czasem interpretacje tekstów, które są zaskakujące dla pana jako dla ich autora?
– W ostatnim czasie najczęstszym takim spojrzeniem jest to na tekst piosenki „Cokolwiek ujęte”. Moją intencją nie było opisanie nieumiejętności pisania, tylko raczej zjawiska, z którym wszyscy mamy do czynienia. Cokolwiek byśmy chcieli precyzyjnie nazwać, kierując się jednoznacznymi wartościami, które do niedawna miały jeszcze swoją siłę oddziaływania, obecnie po prostu się rozpływa. Świat pędzi tak szybko i jest tak relatywny. Jeżeli byśmy chcieli podjąć jakąś próbę krytycznego myślenia w stosunku do jakiegoś polityka, to okaże się, że w sytuacji, w której chcemy pokazać, że on się myli, to mamy od razu do czynienia z odwróceniem wypowiedzi. Musimy się zastanowić, czy powinniśmy podejmować taki temat, skoro jesteśmy umieszczani w sytuacji, w której bezwarunkowo powinniśmy politykom ufać, bo oni wiedzą coś więcej. Nie wydaje mi się, żeby tak było. To, co tęgie umysły próbują precyzyjnie nazwać, przetrwało wieki, a politycy się pojawiają i znikają.
- Czy ma pan obecnie problemy z tym, jakiego języka używać w swojej twórczości? Ten stosowany w debacie publicznej, który często trafia do ludzi, jest niekiedy prostacki.
– O tym właśnie też jest piosenka „Cokolwiek ujęte”. Kiedy się wejdzie w tę estetykę wypowiedzi, którą często prezentują politycy w mediach, to człowiek ma wrażenie, że jego język zubożał. Jak to pisał Wojciech Młynarski, odpowiadając na pytanie, dlaczego nie przystaje z politykami: oni nie zmądrzeją, a on zgłupieje. To jest istotna definicja własnej postawy i ona jest mi dosyć bliska. W świecie polityki wszystko jest relatywne, bo polityk ma być skuteczny, a niekoniecznie musi być miły, prawdomówny, czy przestrzegać tego, czego my na co dzień przestrzegamy.
Zaistniała we mnie potrzeba zdefiniowania pewnych schematów, jak na przykład w piosence „Ogół”. To był dla mnie bardzo ważny temat, również socjologicznie, aczkolwiek ja nie jestem twórcą, który opisuje doraźne zdarzenia. Próbuję z tego wyciągnąć jakąś wartość uniwersalną i użytkową dla słuchacza, żeby pokazać, co udało mi się zauważyć.
- W lipcu rozmawiałem z Wojciechem Wojdą z punkrockowej grupy Farben Lehre. Stwierdził, że obecnie sztuka porozumienia jest trudna do opanowania. Mimo wszystko, stara się używać „języka komunikatywnego”. Jakim językiem posługuje się z kolei Adam Nowak?
– Zawsze mi się marzyło i mam takie wrażenie, że ta sztuka mi się trochę udaje, żeby zachować komunikatywność wypowiedzi. Żeby z jak najmniejszą liczbą zakłóceń docierać słowami i znaczeniami do słuchaczy. Do tego są czasem potrzebne godziny, dni, a czasem tygodnie, aby sformułować to tak, jakbym tego naprawdę chciał i żeby miało to takie znaczenie, jakie chciałem. Aczkolwiek, ilu odbiorców, tyle interpretacji.
Jeżeli chce się przedstawić jakiś temat, to trzeba być naprawdę precyzyjnym. Język polski nie jest najbardziej precyzyjny, ponieważ ma dużo możliwości do „uwodzenia” – zarówno twórcy, jak i słuchacza. Natomiast najbardziej precyzyjny – i nad tym językiem najczęściej pochylali się filozofowie – jest jednak język niemiecki. Ja nim nie operuję, ale staram się czerpać wzór z tych myśli, które powstały również w jakiejś części filozofii. Jeżeli miałbym w jakiś sposób określać mój język, w stosunku do odbiorcy, to bym go określił jako próba precyzyjnego dotarcia do słuchaczy.
- Na Wikipedii jest pan opisany jako „polski muzyk i tekściarz”. Dodałby pan jeszcze do tego słowo „poeta”?
– Nie. Ten opis mi bardzo odpowiada. Bardzo się cieszę, że taka „renoma” o mnie krąży w świecie internetowym. To mi wystarcza, bo ja nie pretendowałem do bycia poetą. Zdarzało się, że usiłowałem napisać coś w rodzaju wiersza, ale to nie był mój główny nurt. Lubię formę piosenkową i nazywam ją „sztuką mniejszą”. Ta nazwa powstała znacznie wcześniej, ale ja jej używam. Ta sztuka czasem wiele może. Jeżeli uda się powiedzieć w piosence coś, co człowiek ma w sercu i w umyśle – i będzie to harmonijnie przemieszane – to istnieje szansa na stworzenie utworu, który będzie poruszał odbiorcę.
- Mi pana twórczość od lat kojarzy się z kładzeniem dużego nacisku na tekst piosenek. Czy faktycznie przywiązuje pan do tego większą wagę niż do warstwy muzycznej?
– Czasem tak mi się zdarza, że więcej czasu poświęcam na pisanie tekstu. Być może nie do końca mam kompetencje, jako – tak zwany – kompozytor, bo jestem samoukiem, żeby kompozycja i tekst miały tę samą wagę. Być może w niektórych piosenkach mi się to udało, w takich jak, na przykład: „Pod niebem pełnym cudów”, „W wielkim mieście” czy w utworze „Panna wyniosła” z najnowszej płyty. To zawsze jest walka o proporcje, co ma być ważniejsze i co ma wyjść na światło dzienne. Najlepiej jest, kiedy wszystkie elementy w piosence, czyli melodia, aranżacja i tekst, stanowią spójną całość i są nierozerwalne.
- Niemal wszystkie teksty na tej płycie napisał pan sam. Jeden z nich – do utworu „Życie Janka” – stworzył pana syn Jan.
– Mój syn popełnił go w wieku 18 lat. Razem z Karimem Martusewiczem (producent i autor muzyki – pzrzyp. aut.) oczekujemy, że napisze przynajmniej jeszcze jeden taki tekst. Jestem wzruszony, bo ten tekst jest taki jak Janek. To mnie najbardziej poruszyło, bo tam nie ma żadnego wysiłku, żadnej premedytacji i kalkulacji. Został napisany w bardzo krótkim czasie, w ciągu kilku godzin, i otrzymaliśmy taki, a nie inny efekt.
- Skąd taka potrzeba, żeby zrobić coś innego niż pod szyldem zespołu Raz, Dwa, Trzy?
– To jest chyba taka wewnętrzna potrzeba, która często towarzyszy ludziom, którzy są w wieloletnim, zamkniętym związku muzycznym – w niezmiennym, homogenicznym składzie. To jest chyba też tęsknota za tym, żeby pomuzykować z innymi ludźmi. Przewidzieliśmy z Karimem i Jarkiem (Trelińskim, gitarzystą grupy Raz, Dwa, Trzy – przy. aut.) ten zamysł, żeby grać kameralne koncerty dla bardzo małej publiczności, tak jak kiedyś robiliśmy to na początku w Raz, Dwa, Trzy. Potem Karim doprosił jeszcze gości: Pawła Dobrowolskiego, Tomka Nowaka i Kubę Stankiewicza. Oni znaleźli swoje miejsce w aranżacjach i świetnie uzupełnili ten akustyczny zamysł. Przy okazji kilku koncertów, które udało nam się zagrać, okazało się, że to są bardzo dobrzy koledzy. Zobaczymy, czy kiedyś uda nam się zagrać w takim pełnoprawnym składzie, jaki jest na płycie.
- Ta płyta powstała w całości w czasach pandemii?
– Tak. Została nagrana w domach. Internet czasem rozgrzewał się do czerwoności, kiedy przesyłaliśmy sobie nawzajem różne wersje. Ja nagrywałem wokale w domu, Jarek nagrywał gitarę u siebie, Paweł Dobrowolski nagrał partie perkusyjne u Karima w studiu, Tomek Nowak przesyłał swoje partie trąbki do Karima, Mariusz Milczarek nagrał chyba saksofon u Karima. Niestety, nie mogliśmy się wszyscy spotkać do wspólnego muzykowania. To się odbyło internetowo, czyli w najmniej lubiany przeze mnie sposób. Nie mieliśmy innego wyjścia.