(fot. Dominika Tworek)
Patrycja pruje swetry kupione za „złotówkę” w sklepach z tanią odzieżą i dzierga z nich liski "nietrupki" w ramach swojego protestu przeciw przemysłowi futrzarskiemu.
W dzieciństwie Patrycji, jej mama szyła. Dodatkowo miała tendencję do „chomikowania” materiałów. Ulubiona zabawa kilkuletniej dziewczynki polegała na tym, żeby najpierw, sprytnie podebrać z zapasów kłębki włóczek, wygodnie rozsiąść się w kąciku i rozpocząć prawdziwą zabawę: rwać te włóczki na różnej długości kawałki, wiązać je i ponownie nawijać na motki, tworząc swoją własną, niepowtarzalną, kolorową kompozycję. Już jako dziecko, kiedy tylko miała włóczki w dłoniach, wpadała w trans. W tajemnicy przed światem, a nawet mamą, która chyba nigdy nie zorientowała się, że te kłębki w zapasach niekoniecznie zawierają wewnątrz to, co widoczne było na pozór.
Druty i włóczki
W okolicach siódmej klasy, od swojej koleżanki przyswoiła najprostsze techniki dziergania. I zaczęło się. Odkryła, że robienie na drutach ją uspokaja. W domu panował silny rygor. Patrycja, także jako nastolatka, musiała dostosować się do zasady, że w nocy się śpi, a do łóżka wędruje tuż po dobranocce. Co tu robić? Światło zgaszone, poczytać nie można... Wtedy odkryła, że może robić na drutach nie patrząc. Wykorzystywała swoje kreatywnie pozawijane kłębki z dzieciństwa i dopiero rano spoglądała na owoc swoich nocnych działań.
Zaczęła dziergać dosłownie wszędzie. W domu, w szkole, dniem i nocą. Zawsze nosiła ze sobą druty i włóczki. Potrafiła to robić nawet spacerując czy czytając. Zauważyła, że poprawiało to jej skupienie. Liceum i studia to, jak mówi, czas „zadziergany”. Koledzy ze szkoły i uczelni zaczęli dostarczać jej włóczki. Powstały pierwsze swetry.
Liski „nietrupki”, czyli co brzydzi w futrzanym szalu
Jako dziecko nie widziała w futrach nich nic niewłaściwego, w końcu nosiła je jej mama.
- Miała wspaniałe futro ze srebrnych lisów. W mych oczach wtedy, to była bajka i wykwint. Uwielbiałam go dotykać. Natomiast lisie kołnierze zawsze mnie trochę przerażały, a panie w owym czasie powszechnie je nosiły. Taki mały horror z futerka: z łapkami, pazurkami, uszkami, ząbkami w mordce. Mój umysł wykonał w którymś momencie woltę i odkryłam, że przecież to wspaniałe, baśniowe futro, to też ciała zwierząt i tu czułam pewien dysonans związany również z ich zapachem - wspomina Patrycja.
W dorosłym życiu przeszła na wegetariańską dietę. Ponieważ wiedziała coraz więcej o tym, z czym wiąże się przemysł futrzarski, narastał w niej protest przeciw hodowaniu i zabijaniu zwierząt.
- Nie odkryłam w sobie jednak ducha wojownika lub aktywisty i poprzestałam na tym, co było najbardziej zgodne z moją naturą. Pomyślałam: „udziergam liska nie trupka, a milutkie, cieplutkie, zabawne stworzonko z włóczki”. Pragnęłam, by patrzący zwrócili uwagę na takiego zwierzaka i pomyśleli, że są inne alternatywy, a futerko „naturalne” ma jednak w sobie coś ponurego, przemilczanego o czym raczej nie chce się pamiętać - opowiada Patrycja.
Pierwszego „nietrupka” - gronostaja - zrobiła na osiemnastkę swojej córce Sarze.
Ciut-magia
- Proces powstawania takiego lisa czy innego zwierzaka trwa około tygodnia i te godziny, które spędzam przerabiając kolejne rządki, myślę o osobie, dla której dziergam: to jest mój czas dany wlaśnie dla tego człowieka. Też coś, co mnie harmonizuje i chciałabym, aby ten spokój udzielał się osobie, którą potem mój zwierzak otula. Taka ciut-magia, sympatyczna - uśmiecha się Patrycja.
Pewnego razu koleżanka poprosiła ją, żeby udziergała jej ruanę z kapturem. Wtedy jeszcze nie wiedziała czym jest ten rodzaj stroju, znała jedynie jego pochodzenie: jakby irlandzkie, bo jej koleżanka kocha Irlandię. Zaczęła szperać w sieci. - Ruana to coś zbliżonego w formie do poncho, ale bardziej na planie prostokąta i z przodu rozchyla się na dwa, jak ja to nazywam, skrzydełka. Można się taką ruaną otulić na wiele różnych sposobów, na YouTube można znaleźć instruktaż jak się w nią ubierać - mówi Patrycja. Stworzenie takiej ruany jest czasochłonne i materiałochłonne.
Kolory i faktury
Twórczyni „lisków” zauważa, że wielkim plusem włóczek jest to, że można ich używać po wielokroć.
- To ogromna zaleta. Farby się zużywają. Jeśli ktoś ma ten rodzaj procesu twórczego jak ja, czyli najpierw próbuje, próbuje i jeszcze raz próbuje, a potem dopiero czyści i coś dopracowanego z tego jakoś uzyskuje, to zużycie materiałów jest ogromne. A to generuje koszty. Tkanie też jest bardzo fajne i kocham w ten sposób łączyć kolory, ale nie daje się raczej potem zdekonstruować. A rzecz zrobioną na drutach mogę pruć. To ogromny komfort.
Błogosławieństwem zarówno dla środowiska, jak i portfela Patrycji są sklepy z używaną odzieżą.
- Mam pełnię szczęścia, jeżeli chodzi o pozyskiwanie materiałów. Kolory, faktury. Gdy dobrze się „popoluje” to nawet za złotówkę da się coś fajnego pozyskać. Czasem muszę przewędrować połowę ciuchlandów w mieście, żeby upolować właśnie taki odcień, jakiego potrzebuję, niekiedy wracam z niczym.
Przetestowany materiał
Materiały pozyskuje przez prucie, ale nie ze starych swetrów. Powód? W sklepach z używaną odzieżą właściwie nie ma starych ubrań.
- Ten świat jest szalony. Ludzie nabywają ubrania, a potem wyrzucają je po jednym sezonie, często w ogóle nie używane - kręci głową w niedowierzaniu. I dodaje: - Tyle lat już obserwuję takie zachowania konsumenckie, a nadal nie umiem ich zrozumieć.
Myślicie, że włóczki z recyklingu są gorszej jakości od nowych? Patrycja powie wam: - Niekoniecznie. Dziergam z tych starych nie tylko z powodów przekonań czy oszczędności. Włóczki z prucia bywają, w porównaniu do nowych, lepsze. Zdarzało mi się użyć nowej włóczki i zazwyczaj po praniu rożnie ona wyglądała. Jakość nowych rzeczy niejednokrotnie okazuje się mocno podejrzana. Z doświadczenia wiem, że sprawdza się ją dopiero w użyciu. Gdy wybieram materiał do sprucia w ciuchlandzie jest on już „po testach praktycznych”. Jeżeli ma należytą fakturę, to mogę podejrzewać, że mnie nie zaskoczy nagle się zbiegając, rozciągając lub ohydnie mechacąc.
Nie musi być nowe
Córka twórczyni „lisków” Sara to młoda matka-naukowiec. Obecnie robi doktorat na UM, w pracy zajmuje się syntezą nowych substancji przeciwnowotworowych. Pisze też artykuły popularnonaukowe dla portalu Biotechnologia.pl, gdzie promuje koncepcje związane z ideą Zero Waste czy informuje w jaki sposób można ograniczać testy na zwierzętach w laboratoriach. Jest wegetarianką od urodzenia. Uważa, że niejedzenie mięsa jest słuszne etycznie. Podchodzi do życia niekonsumpcyjnie. Prawie 6 lat temu ograniczyła znacznie kupowanie nowych ubrań, butów, dodatków. Choć zarabia coraz lepiej, nie widzi sensu nabywania kolejnych nowych rzeczy. Poszukiwania tych potrzebnych rozpoczyna na rynku rzeczy używanych.
- Młodzi rodzice często wpadają w obsesję kupowania, a często wszystko „musi” być nowe. Kiedy moja córeczka miała się urodzić, kupowałam jedynie te używane, przez internet. Kombinowałam, by podjąć jak najrozsądniejsze decyzje. Dzięki temu zdobyłam bardzo piękne rzeczy. Wanda miała cudowną, drewnianą kołyskę. Pewnie mogłabym za tę cenę kupić coś nowego, tylko że byłby to badziewny plastik - opowiada Sara.
Zmiana i świadomość
Sara cieszy się, że idee Zero Waste stają się coraz popularniejsze.
- I młode matki, i młode dziewczyny mówią o tym, że idą kupić coś na „ciucha”, albo dzielą się między sobą informacją, że wyszukały coś interesującego, a używanego na grupie na Facebooku. Zaczyna być atutem to, że bezsensownie nie wydaje się pieniędzy, tylko myśli nad tym, co można zrobić, żeby nie obciążać środowiska. Ludzie stają się także świadomi tego, czym się wiąże kupowanie tanich ciuchów z sieciówek. Jedną drogą jest nabywanie używanych rzeczy, a drugą: rzeczy szytych przez małe firmy, projektowane przez polskich projektantów. Wtedy trzeba zmienić myślenie na to, że kupuje się jedną rzecz na długi czas, ma się ich mniej - dodaje Sara. Najważniejsza jest dla niej świadomość, jakie miejsce odgrywamy w rzeczywistości, jaki mamy wpływ na nasze otoczenie oraz podejmowanie działań w kierunku dobrych zmian.