Po ucieczce ze Lwowa, pobycie w Hrubieszowie i Lublinie, Ola Lebedenko znalazła bezpieczną przystań w pensjonacie „Stara Morawa. Zew natury”. Ale właśnie go opuszcza. Jedzie tam, gdzie będzie mogła pomagać.
Witaj mój drogi pamiętniku, teraz jesteś moim przyjacielem, któremu opowiadam moje życie. Dzięki tobie analizuję i spokojniej żyję w tej sytuacji, jaka mnie spotkała.
Polacy widzą nasze nieszczęście
U mnie i mojej rodziny wszystko jest w porządku. Otaczają nas ludzie, którzy nas kochają i pomagają. Dziś odwiedziliśmy księdza na wsi, dał nam jedzenie i kołyskę dla dziecka, które mieszka obok nas z rodzicami. Polacy postrzegają nasze nieszczęście jak własne. Monika, która pracuje dla Ludmiły Bogach-Radomskiej, zorganizowała półkę dla wszystkich ukraińskich uchodźców z produktami, które miejscowi uprzejmie przynoszą i zostawiają dla Ukraińców.
Zorganizowała też mistrzowską lekcję robienia koszyków wielkanocnych i dekoracji na święta. Było bardzo miło i klimatycznie. Uwielbiam kreatywność i lubię proces twórczy.
Ale jednocześnie myślę o sobie. Co robię dla tego świata? Czy robię wystarczająco dużo? Czy mogę zrobić więcej? Te pytania nie dają mi spokoju każdego dnia.
Chcę pomagać, czuję, że mogę więcej
Przez większość dnia pomagam ludziom, udzielając psychologicznego wsparcia. Mam w tym zakresie wiedzę i doświadczenie. Wyprowadzam ich z napadów paniki, depresji poprzez rozmowy online. Jest to dla mnie bardzo ważne, bo biorę na siebie cały ich stan i przeżywam go razem z nimi. Aby pomóc uwolnić jakąś osobę z jej niepokoju, muszę całkowicie się w tym człowieku zanurzyć, potem pracuję nad oczyszczeniem go różnymi praktykami.
Każdego dnia dzwoni do mnie coraz więcej osób. Mój numer telefonu jest przekazywany z rąk do rąk, trafia do potrzebujących. Bardzo lubię tę pracę, daje mi satysfakcję, ale czuję, że jeszcze nie robię wszystkiego, co w mojej mocy. W Starej Morawie wypoczęłam, nabrałam świeżej energii i teraz mogę jeszcze ciężej pracować, mogę pomóc większej liczbie osób, gdy będę bliżej nich.
Wśród takich refleksji poświęcam trochę czasu na podjęcie decyzji o powrocie do Lublina, na ul. Liliową 5 do Oli Adamowicz i jej zespołu. Naprawdę potrzebują mojej pomocy. Będę miał czas na konsultacje online z wszystkimi potrzebującymi, jeśli go sobie dobrze zorganizuję.
Ludmiło, siostro moja
Teraz najtrudniej jest powiedzieć to Ludmile, która od tak dawna jest moją rodziną. Jest dla mnie jak siostra, choć nie łączą nas więzy krwi, zawsze może na mnie liczyć. Mówię jej to z oczami pełnymi łez, że bardzo dobrze mieszka mi się z nią i jej rodziną, że zrobili dla mnie wszystko, co w ich mocy, że jestem za bardzo wdzięczna, ale czuję, że moja pomoc jest potrzebna w Lublinie, na centrali i mam siłę, aby im tę pomoc zapewnić.
Ludmiła rozumie wszystko, mimo mojej nieprawidłowej wymowy w języku polskim. To motywuje mnie do wyjazdu. Po prostu stoimy, przytulając się do siebie i milczymy. To stan, w którym słowa nie są potrzebne, kiedy rozumiesz bez słów. Robię jej mały prezent. Na pamiątkę oddaję jej swoje ulubione różowe futro, które przywiozłam z Ukrainy. Ta rzecz jest mi bardzo bliska, bo wiąże się z wieloma emocjami, ale Ludmiła bardziej tego potrzebuje, bo w górach zawsze jest chłodniej.
Ludmiła także ma dla mnie prezent. To ususzony pączek róży. Będę go traktowała z troską, przypomni mi o życzliwości ludzi, którzy tak wiele dla mnie zrobili. Mocne uściski i gorące łzy nie kończą się.
Jadę pociągiem. Znowu plecak, torba i nieznane przed nami. Co mnie czeka dalej? I znowu odpowiedź: „Nie wiem”.
Ciąg dalszy nastąpi.