ROZMOWA z Sergiuszem Prusakiem, bramkarzem Górnika Łęczna
- Kiedy dowiedziałeś się, że będziesz bronił w meczu z Górnikiem Zabrze?
– W sobotę rano.
- Niespodzianka?
– Byłem zaskoczony, jednak czułem się bardzo dobrze pod względem fizycznym. Nie byłem obrażony na cały świat, że nie grałem, tylko mocno zapierniczałem na każdym treningu. I czekałem na swoją szansę.
- Jak wygląda życie z perspektywy ławki? Przesiedziałeś na niej dziesięć kolejek.
– Ciężko. Bo jak gra się przez cały sezon i nagle siada na ławę, to nie może być inaczej. Pod względem sportowym byłem zdenerwowany, ponieważ każdy chce występować. Jednak wiedziałem też, że popełniłem błędy, więc nastąpiła zmiana. Mimo to byłem w gazie i czekałem na moment, który nadszedł z Zabrzu.
- A jak wyglądała gra kolegów z boku boiska?
– Niektóre mecze graliśmy bardzo dobrze, tak jak w Poznaniu. Jednak lepiej uczestniczyć w spotkaniach będąc na boisku, a nie z boku, w roli widza. Strasznie przeżywam to emocjonalnie. Kosztuje mnie to wiele nerwów, nieporównywalnie więcej, niż kiedy przebywam na murawie.
- Z Górnikiem Zabrze spisywałeś się pewnie, nie popełniłeś błędów, ale nie wiedziałem, że potrafisz bronić nawet... krtanią.
– (śmiech) A tak się złożyło. Chciałem skrócić strzał z głowy, wyszedłem i dostałem piłką. Na szczęście była asekuracja i Grzesiu Bonin wybił piłkę. Po dwóch meczach, w których straciliśmy po trzy gole, chcieliśmy zagrać na zero z tyłu. Niestety nie udało się, lecz w końcówce los nam to wynagrodził. Pierwsza połowa była senna, stała na pierwszoligowym poziomie, ale druga mogła już się podobać.
- W sumie wiele pracy nie miałeś, jednak od początku do końca byłeś bardzo skoncentrowany.
– Takie mecze są najgorsze dla bramkarza. Pierwszą piłkę złapałem chyba dopiero w 25 min, po dośrodkowaniu Łukasza Madeja. Przy straconym golu byłem blisko zatrzymania piłki, bo poszła mi po nodze. Najważniejsze, że uratowaliśmy jeden punkt. Choć pewien niedosyt pozostał, bo Górnik Zabrze był do ogrania.
- Wszyscy chyba więcej spodziewali się po gospodarzach, którzy zamykają tabelę i mają nóż na gardle.
– Sądziłem, że w pierwszym kwadransie rzucą się na nas, że przeprowadzą frontalne ataki. Jednak w głowach musieli mieć, że na początku wcześniejszych meczów tracili gole. Nie widziałem w nich śląskiego charakteru, z czego dotąd byli znani. Później gra wreszcie się otworzyła.
- Kiedy zabrzanie strzelili gola nie straciłeś wiary na korzystny wynik?
– Nie, od razu pobiegłem zabrać piłkę zawodnikowi, który schował ją pod koszulkę. Co więcej, kiedy wyrównaliśmy, liczyłem jeszcze na naszą wygraną 2:1. Niestety, zabrakło czasu.
- Ale jest mała pociecha, w końcu zdobyliście gola po stałym fragmencie gry.
– Gdyby było 0:0 to pewnie Łukasz Mierzejewski wcale by nie pobiegł w pole karne. A tak musieliśmy postawić wszystko na jedną kartę. Czekamy jeszcze, kiedy po stałym fragmencie strzelimy bramkę głową.
- Przy okazji Łukasz wyręczył napastników, którzy nie zachwycają od początku sezonu. Razem uzbierali cztery gole…
– Nie ma co zazdrościć naszym napastnikom, bo często w polu karnym są osamotnieni. Widać też, że rywale ostatnio mocniej skupiają się na Grześku Boninie, który umie zrobić różnicę. Pewnie zimą dostaniemy jakieś wzmocnienia. A na razie musimy skupić się na ciężkich meczach, które jeszcze przed nami zostały.
- Pierwszy już w środę z Legią.
– Zawsze chciałem wystąpić przy Łazienkowskiej i wygrać na tym stadionie. Taki mecz to dla mnie finał Ligi Mistrzów. W poprzednim sezonie tylko siedziałem na ławce i zarobiłem żółtą kartkę. Przegraliśmy 0:5, więc czas na rewanż.
- W tym sezonie już raz cieszyłeś się ze zwycięstwa w Warszawie.
– (śmiech) No tak, siedziałem wtedy na sektorze Lecha, którego fanem jestem od urodzenia. „Kolejorz” wygrał 1:0. Ale teraz marzę o zwycięstwie Górnika Łęczna.