Na trybunach w Gelsenkirchen zasiadło tylu polskich kibiców, że "biało-czerwoni” powinni czuć się jak u siebie w domu. Mimo dopingu wiernych fanów nie było powtórki z Barcelony, kiedy o trzy bramki okazaliśmy się lepsi, lecz w "piłce wodnej”. Na normalnej murawie był to zupełnie inny mecz, inny przeciwnik i jakże różna gra polskiego zespołu.
"Biało-czerwoni” zaczęli dobrze. Udana gra w odbiorze piłki, niestety, nie przekładała się na jakiekolwiek rezultaty w ataku. Zabrakło umiejętności wygrywania pojedynków jeden na jednego i stworzenia przewagi liczebnej pod bramką Mory. Skoro nie udało się rozbić Latynosów kombinacyjnymi akcjami, należało przynajmniej spróbować strzałów zza pola karnego. Niestety, uderzeń z dystansu nie było, podobnie zresztą jak tych z bliska. Dość powiedzieć, że przez 45 min Polacy nie stworzyli żadnej klarownej sytuacji.
Ekwadorczycy przeczekali nieudolne szarże i uderzyli pierwsi. W 24 min Carlos Tenorio ograł polską obronę i posłał piłkę do siatki. Kondor rozpoczął lot, Orzeł... pikował, z każdą minutą, coraz niżej. Cztery minuty później powinno być już 2:0 dla Ekwadoru. Nie lada problemem dla naszej defensywy okazał się rzut z autu, po którym Tenorio z dziecinną łatwością wjechał w pole karne. Na szczęście Delgado pomylił się z 5 m.
Ekwador był lepiej przygotowany do tego spotkania. Latynosi wygrywali pojedynki biegowe i choć sami nie stwarzali wielu sytuacji pod bramką Artura Boruca, nie pozwalali także na to samo w swoim polu karnym.
A później rozpoczęło się odliczanie, 17 minut nadziei, 16, 15, 10 - koniec. W 80 min napastnicy Ekwadoru ponownie ośmieszyli naszą defensywę, na 2:0 podwyższył Delgado. Trudno nie przywołać w pamięci meczu z Koreą w Pusan. Stoimy pod ścianą. 14 czerwca gramy z Niemcami, 20 z Kostaryką. Zdaje się, że o trzecie miejsce w grupie.
Paweł Grzegorczyk