Szpitale są przepełnione, nie ma, gdzie wozić pacjentów. Ekipy pogotowia godzinami czekają z chorymi na szpitalnych podjazdach. Ratownicy i lekarze z karetek pracują dzisiaj ponad siły, by ratować ludzkie życie. Niestety, sytuacja stale się pogarsza.
Ekipa Uwagi! towarzyszyła z kamerą lekarzowi Robertowi Górskiemu podczas jego 48-godzinnego dyżuru w karetce.
- System ratownictwa medycznego pęka w szwach. Nie poradzimy sobie. Przygotowuję się psychicznie na to, że będziemy zmuszeni zostawiać umierające osoby w domu, bo nie będzie, gdzie ich zawieźć – przyznaje Górski.
Jego słowa potwierdza sytuacja, którą zaobserwowaliśmy pod zielonogórskim Szpitalem Uniwersyteckim. Placówka jest przepełniona. Mimo to pod lecznicę podjeżdżały kolejne karetki, licząc, że uda się przekazać chorych.
Teoretycznie pacjenci, dla których nie ma miejsc w tamtejszym szpitalu, mają trafiać do oddalonego o ponad 80 km szpitala powiatowego w Słubicach. Jednak przy tak dużej liczbie zakażeń, tam też coraz trudnej o wolne łóżko.
- Pracownicy służby zdrowia na SOR-ach są teraz pod ogromną presją. Nie mają, gdzie przekierowywać pacjentów. Wszystkie okoliczne szpitale są zatkane. To nie wynika z tego, że nie chce im się pracować, albo, jak twierdzą niektórzy politycy, są mało zaangażowani. Ci, którzy nie pouciekali, zostali i pracują na maksymalnych obrotach. Dziś rano dyżurują na SOR, a jutro przyjdą do karetek. Ratownicy medyczni zarabiają tak mało, że muszą łączyć etaty – uważa Górski.
Coraz większy problem mają też dyspozytorzy karetek. - Mamy informacje, że dyspozytorzy przyjmują zgłoszenia, ale nie mają wolnych zespołów ratownictwa medycznego, żeby wysłać pomoc. Zaczynają więc priorytetyzować wezwania. Dyspozytorzy pierwsi staną w takiej sytuacji, że ktoś będzie mógł ich porównać do doktora Mengele na rampie. Będą selekcjonować, kto przeżyje, a kto umrze – dodaje lekarz.
To nie zawód, to pasja
Górski podkreśla, że praca ratownika medycznego to coś więcej niż tylko zawód. - Medycyną ratunkową zajmują się pasjonaci. Każdy, kto uratował kiedyś życie, zna to uczucie, które motywuje nas do dalszego działania. To jak narkotyk – uważa. I dodaje: Tydzień temu spotkałem młodego człowieka, którego uratowaliśmy w bardzo specyficznych warunkach, wchodząc do niego po balkonie. Przywitaliśmy się, po chwili zobaczyłem, że urodziło mu się dziecko. To jest bardzo motywujące.
Ekipy pogotowia mierzą się też z rosnącą z tygodnia na tydzień agresją.
- Ludzie są już zmęczeni. Coraz częściej rozmawiamy o tym, co będzie, gdy przyjedziemy do pacjenta, którego trzeba będzie zabrać do szpitala i nie będzie tam dla niego miejsca, a rodziny tych chorych zaatakują nas nożem czy kijem i wymuszą na nas przewiezienie do szpitala – zastanawia się lekarz.
Pojawiają się obawy, co do dalszego funkcjonowania ratownictwa medycznego, przy pogarszającej się sytuacji epidemicznej. - Wszystko idzie na żywioł. Zachorowań jest coraz więcej, sytuacja się nie stabilizuje. W wielu regionach Polski cienką czerwoną linię już przekroczono. My w Zielonej Górze na niej stoimy i dalej widzimy już tylko przepaść – kończy Robert Górski.