- PiS ma nowego lidera w województwie. Nazywa się Czarnek, Przemysław Czarnek. Startując z drugiego miejsca pokonał w cuglach „jedynkę” Sylwestra Tułajewa, przeskakując go aż o 33 tys. głosów - pisze Krzysztof Wiejak, redaktor naczelny Dziennika Wschodniego
Stara zasada w polityce mówi, że tak naprawdę walka o miejsca toczy się nie pomiędzy zwaśnionymi partiami, a pomiędzy kandydatami z tej samej listy. Co obserwowaliśmy w przypadku pojedynku Kruk vs Mazurek w ostatnich eurowyborach. Nie inaczej było w tym roku. Tym większa pewnie satysfakcja wojewody z wyśrubowanego rezultatu. W ciągu czterech lat wojewodowania z nieznanego szerzej działacza Czarnek stał się trybunem ludowym lubelskiego PiS. Na tle nie tylko Tułajewa, ale także innych swoich partyjnych kolegów, mówiących gładko i na okrągło, czyli po prostu nijak, wojewoda jest wyrazisty, a dla konkurentów politycznych i innowierców bezlitosny, chłoszcząc ich za to, że nie są w jego mniemaniu dostatecznie prawi i sprawiedliwi. Kontrowersyjnymi opiniami zraził sobie wiele osób, ale wyborcom PiS tacy politycy się podobają, dużo bardziej niż działacze, którzy dobrze prezentują się na plakatach, ale poza tym nie mają nic ciekawego do powiedzenia. Ta przypadłość dotyczy zresztą polityków także z innych ugrupowań.
Dla PiS problemem może być teraz to, co zrobić z Krzysztofem Michałkiewiczem. Najpierw został wypchnięty z listy do Sejmu przez wojewodę Czarnka i zesłany do boju o Senat, a teraz jeszcze przegrał wyraźnie, 12 tys. głosów, z kandydatem KO Jackiem Burym. Pozycja Michałkiewicza jako szefa PiS w Lubelskiem została nadwyrężona, ale jeśli wciąż działa zasada, że PiS nie zostawia wiernych żołnierzy na lodzie, to można oczekiwać, że w nagrodę Michałkiewicz zostanie kimś, np. wojewodą. Takim kimś, np. kuratorem oświaty, może zostać także kończący wieloletnie urzędowanie na Wiejskiej inny poseł PiS Lech Sprawka. Spektakularnych porażek w PiS jest zresztą więcej: do Sejmu nie weszła także m.in. Teresa Bogacka, kanclerz WSEI, której nie pomogła prowadzona na bogato kampania uczelniano-partyjna, czy Tomasz Pitucha: ani krucjata anty-LGBT, ani kampania last minute przed lokalami wyborczymi nie znalazła uznania w oczach prawicowego elektoratu. A miało być tak pięknie.
W KO pewna swego była Joanna Mucha i po raz kolejny nie zawiodła. Drugi najwyższy wynik w okręgu lubelskim zdobyła Marta Wcisło, której blond fryzurę, nawet po ciemku, rozpoznaje teraz każdy lubelski kierowca i pieszy. Trzeci mandat dla koalicji zdobył szef prezydenckiego klubu Michał Krawczyk. W obu przypadkach niezwykle pomocny okazał się, wykorzystywany już przy wyborach samorządowych, motyw uścisku ręki prezydenta Krzysztofa Żuka. Choć wyborcy mogli być nieco zdezorientowani, kogo tak naprawdę prezydent Lublina popiera: na bilbordach o Wcisło mówił: popieram, to moja kandydatka, ale ostatecznie tuż przed wyborami oznajmił, że będzie głosował na Krawczyka. Plan ostatecznie został jednak wykonany i z Ratusza odchodzi dwoje zaufanych członków prezydenckiego klubu.
Ale jest jeszcze jeden wygrany: to my wszyscy, wyborcy. Wysoką frekwencją (w Lublinie aż 66 proc.) udowodniliśmy, że chcemy w bezpośredni sposób decydować o tym, co z tą Polską, że coraz bardziej dojrzewamy jako społeczeństwo obywatelskie. W niedzielę przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy dwukrotnie podchodziłem do głosowania. Po godz. 18 w mojej komisji kolejka sięgała parteru (lokal jest na I piętrze), więc stwierdziłem, że przyjdę po 20, bo wtedy to na pewno będzie już luźniej. Ale moje zaskoczenie było pewnie jeszcze większe niż Michałkiewicza po przegranej z Burym: o 20.25 okazało się, że kolejka jest jeszcze dłuższa i wije się przed budynkiem. Chcąc nie chcąc (choć bardziej chcąc) swoje odstałem i tak, pierwszy raz w życiu, udało mi się zagłosować 10 minut po zamknięciu lokali wyborczych. Wrzucając kartę do urny już wiedziałem, jaki był wynik telewizyjnych sondaży. I jak wysoka była frekwencja.