Jak już się urodziły dzieci, zaczęłam mieć marzenie, żeby mieć takie swoje miejsce, mieszkać na wsi na małym odludziu. Długo to trwało, zanim to miejsce się znalazło, ale znalazło się magicznie, jak wszystko w moim życiu – Rozmowa z Ludwiką Wojciechowską, pasjonatką przyrody, zdrowego stylu życia i ponadczasowej mody, którą uwiecznia obiektywem i słowem.
Korzenie rodzinne?
– Tata Norbert Wojciechowski z Kociewia, moja babcia, Freida Hoppenheit była Niemką. Wyszła za dziadka, przyjęła obywatelstwo polskie. Nigdy nie nauczyła się pisać po polsku, ale dobrze mówiła trochę takim swoim dialektem z wplataniem niemieckich i kaszubskich słów. Dziadek Jan był kominiarzem, babcia kucharką.
Dobra kuchnia i kominiarz to szczęśliwe połączenie?
– Tak, mieli piątkę dzieci i byli zgodnym małżeństwem. Babcia Józia Burdzińska ze strony mamy była nauczycielką. Mama Barbara pochodziła z okolic Gór Świętokrzyskich. Oboje rodzice nie żyją, tata zmarł dwa lata temu, mama trzy.
Edukacja?
– Podstawówka na ulicy Sławińskiego, dziś Niecałej. Po pół roku przenieśliśmy się na Nałkowskich. Szkoła to trauma, dramat, wszystkie możliwe dysfunkcje nigdy nie zdiagnozowane odziedziczyły dzieci. W Liceum Pedagogicznym na Krzywej nauczycielka stawiała mi dwie oceny, jedną za treść wypracowania, bo była niezła, drugą za pisownię. Ta druga to była zawsze dwója. Po maturze rozpoczęłam studium pedagogiczne, ale zaniechałam, szybko wyszłam za mąż, dzieci. Żadnych studiów nie ukończyłam, teraz się zastanawiam, czy znalazłabym dla siebie kierunek.
I?
– Tak, wybrałabym fizykę kwantową i filozofię.
Szybko wyszłaś za mąż?
– Tak, ale szybko się rozstaliśmy. Choć mój mąż nie żyje od wielu lat, to gdzieś to się za mną ciągnie. To nigdy nie jest tak, że to odchodzi. On jest w innej przestrzeni, gdzieś istnieje cały czas, w naszym życiu. Są dzieci. To mocne doświadczenie...
Wiesz, czegoś dusza musiała się nauczyć, coś musiało mnie zbudować, musiałam coś przeżyć, musiałam zmądrzeć. Byłam takim głuptaskiem, dostałam trochę po tyłku i natychmiast zmądrzałam. Jak to mój tato mówił: to nie miłość, to zaczadzenie.
No właśnie, co to jest miłość?
– To wszystko, co jest tutaj wokoło. Miłość to najsilniejsza energia, to Bóg, to wszechświat, nasza planeta, ty i ja. Miłość istniała, istnieje, będzie istnieć i to się nigdy nie zmieni. Miłość jest dobra i nie przemija. Jeśli kogoś kochasz, nie przestaniesz go kochać, bo nie można przestać kochać, jeśli się kocha prawdziwie.
Masz czwórkę dzieci. Przedstawmy je. Najstarsze?
– Franciszka, w tym roku skończy 32 lata. Jest didżejem, mieszkała długo w Szkocji, tam skończyła szkołę Turystyka i gastronomia, zresztą bardzo długo w tej gastronomii pracowała. I w podrzędnych barach z hamburgerami, i u kulinarnych celebrytów. Ukończyła też szkołę wizażu i myślę że jest w tym doskonała, próbuje sił w tym kierunku i gra imprezy techno, trans, czy coś w tym stylu.
Dominik lat 30, studiował prawo, jest kucharzem, prowadzi swój „Punkt Gastronomiczny” na Skłodowskiej.
Klara studiuje rzeźbę w Warszawie, ma wybitne zdolności plastyczne.
Najmłodsze?
– No właśnie. Lilith – wymyśliła sobie to imię. Urodziła się jako Józef, odkryła w sobie kobietę, jest po testach psychologicznych i wkrótce rozpocznie terapię hormonalną. Na studniówkę już poszła w sukience. Jestem z niej dumna. Jest bardzo odważna, mimo że wrażliwa i zdeterminowana w dążeniu do tego czego pragnie – jak mamusia. To dla mnie trudny temat i w tej chwili najważniejszy: wsparcie. Ciężko mi się przestawić z chłopca, którego urodziłam, na dziewczynkę. Ale akceptuję ją całkowicie. Kocham ją, nie ma znaczenia, jakiej jest płci, w co wierzy i jak wygląda. Nigdy nic tego nie zmieni.
Ojciec Norbert Wojciechowski prowadził znakomite wydawnictwo Norbertinum.
– Tak, to pierwsze prywatne katolickie wydawnictwo w Polsce. Prawie 20 lat pracowałam u niego na stanowiskach: najpierw skład komputerowy, potem montażysta fotooffsetowy i w końcu jako grafik – projektowałam okładki.
Opowiedz o swojej ubraniowej pasji.
– To się zaczęło w dzieciństwie. Najpierw szyłam dla lalek i siebie, potem zaczęłam projektować ciuchy, szyłam, dla koleżanek, rodziny. Miałam sklepik na Zielonej, galerię, własnymi rękami kładłam płytki na podłodze i urządzałam to miejsce. Wkręciłam się w modę, wtedy miałam takie wyobrażenie, że już się tylko tym będę w życiu zajmować. Robiłam pokazy mody, w Warszawie zrobiłam też kurs wizażu, żeby malować swoje modelki. Ale potrzebowałam zdjęć ciuchów, nie znalazłam nikogo, kto by to zrobił tak, jakbym chciała. Więc zaczęłam fotografować, to wkręciłam się tak, że ubrania stały się jedynie dodatkiem.
Poszło?
– Zaczęło się od sesji modowych, potem były portrety, zdjęcia rodzinne, a kiedy wskoczyłam w to miejsce, gdzie rozmawiamy, zaczęło się fotografowanie przyrody.
Rozmawiamy w twoim domu, na granicy Motycza i Miłocina. Jak znalazłaś to miejsce albo jak to miejsce ciebie wybrało?
– Ta przygoda zaczęła się u mojego wujka Gienka na Kaszubach, do którego jeździłam w dzieciństwie. To były najcudowniejsze chwile mojego dzieciństwa, to miejsce śni mi się do dzisiaj. Jak już się urodziły dzieci, zaczęłam mieć marzenie, żeby mieć takie swoje miejsce, mieszkać na wsi na małym odludziu. Długo to trwało, zanim to miejsce się znalazło, ale znalazło się magicznie, jak wszystko w moim życiu.
Chciałam, żeby było blisko Lublina (bo dojazdy do szkoły), żeby były lasy i pola, żebym mogła wyjść do ogrodu na golasa i żeby sąsiedzi nie zaglądali mi w okna. Jak się tu znalazłam, od razu wiedziałam, czułam, że to jest to. Zobaczyłam budynki gospodarcze, dzikie maliny i tarniny, i stary sad owocowy. Powiedziałam Bartkowi, że to jest to.
Bartek to?
– Mój eks. Występował w Teatrze „Projekt” prowadzonym przez Andrzeja Mathiasza. Jak go zobaczyłam pierwszy raz, wisiał na drzewie z długimi blond lokami, a pod nim palił się ogień – to był, o ile pamiętam, spektakl o ulicy Grodzkiej. Z nim i dzięki niemu stworzyłam to miejsce, spędziłam z nim 25 lat, trójka dzieci nosi jego nazwisko i dla wszystkich jest ojcem, wszystkie mogą liczyć na jego wsparcie i ja też. Dzięki temu, że zabierał mnie na narty, za którymi nie przepadałam, ale starałam się przełamywać swoje lęki i blokady, teraz daję radę z jeździectwem. Bo to cholernie trudny i niebezpieczny sport, zwłaszcza jak zaczynasz grubo po czterdziestce. Narty mnie przygotowały do jeździectwa, jak dogi do koni. Opanować takiego psa jak dog niemiecki to wyzwanie. Z końmi jest podobnie, musisz nad nimi panować energią, bo nie utrzymasz konia w ręku. W życiu wszystko jest konsekwencją czegoś i nic nie dzieje się przypadkiem.
Skąd te konie się wzięły, właśnie zaglądają do salonu przez okna i drzwi?
– O koniach marzyłam całe dzieciństwo, zbierałam pocztówki, książki, znaczki, wklejałam wycinki do zeszytów. Cofnę się do moich pobytów u wujka na Kaszubach. Jak tam przyjeżdżałam, to opowiadałam im, jak to będę miała kiedyś konie, ile ich będę miała i gdzie one będą. Moja ulubiona kuzynka Helenka słuchała tego z zapartym tchem, a wujek wtedy mówił: popatrz, ta Ludwisia takie historie opowiada, a ta Helenka też w to wierzy. I popatrz, teraz się okazuje, że to się zamanifestowało po latach z siłą wodospadu. To jest fizyka kwantowa, to jest to, o czym mówił Tesla: „Jeśli chcesz zrozumieć Wszechświat, zacznij myśleć w kategoriach energii, częstotliwości i wibracji”.
My jesteśmy energią, nasze myśli są energią i my wszystko możemy stworzyć, wszystko możemy wykreować. Te konie pojawiają się w moim życiu, prawie 10 lat po sprowadzeniu się tutaj, kiedy już dzieci były trochę starsze, kiedy już trochę ogarnęłam ogród, kiedy powoli zaczęłam mieć czas dla siebie. Jeżdżę szósty rok, mam już piątego swojego konia. Dwa konie już pochowałam. Z końmi wiążę swoją przyszłość. Z fotografii dzieci z końmi weszłam w hipoterapię.
Jak to się stało?
– Trafiła do mnie dziewczynka z porażeniem mózgowym. Uwielbiam zajęcia z nią; to najweselsze dziecko jakie znam. Chyba jest to obopólna miłość. Bardzo się stara i mobilizuje. Widzę ogromne postępy w jej postawie na koniu i jestem zachwycona, jak świetnie się dogadują z kobyłą. Dziewczynka jest wyjątkowo predysponowana do tego sportu. Zrobiłam kurs hipoterapii i chcę stworzyć miejsce terapeutyczne na moim skrawku ziemi – moim miejscu miłości.
Opowiedz o swoich koniach?
– Nikotyna i Laccina, mówię na nią Lucynka. Jest jeszcze Malibou, pierwszy koń, którego dostałam od Bartka – jest w treningu u mistrza Jarosława Wierzchowskiego. Ja trenuję od lat z Justyną Wierzchowską i jest to absolutnie mój ulubiony i jedyny nauczyciel w życiu z jakim się dogaduję. W życiu nic nie dzieje się przypadkiem. Ten Malibou jest potomkiem słynnego konia El Passo, gniadego ogiera ze stadniny koni w Janowie Podlaskim, potomka ogiera Czorta i klaczy Ellory.
El Passo został kupiony podczas aukcji za milion dolarów, co było najwyższą w historii sumą zapłaconą za ogiera. W pocztówkę z tym koniem wpatrywałam się z zachwytem jako mała dziewczynka. Potem dostałam Czorta i Brego, z którymi wiążą się również niezwykłe i magiczne historie. Już zaczęłam je spisywać. Nikotynę dostałam w prezencie od Pawła Jachymka, kaskadera i zaklinacza koni, jak się okazało na 10. rocznicę rzucenia palenia. Dzięki niej odkrywam hipoterapię. Lucynkę znalazłam na Mazurach. Po próbnej jeździe powiedziałam do siebie z dumą przy właścicielce: No Lusia, dałaś radę. A ona: skąd pani wie, że jak na tego konia mówię Lusia? Ja na to: proszę pani, to ja jestem Lusia. No i tak jesteśmy razem dwie Lusie. Nikotyna ma 31 lat i wprowadziła mnie w świat hipoterapii – super miły, spokojny i zrównoważony koń. Po prostu kraina łagodności. Natomiast Lucynka jest zupełnie innym koniem.
Jakim?
– Konie boją się dwóch rzeczy: tego, co się rusza i tego, co się nie rusza. Czyli wszystkiego. I zawsze są gotowe do ucieczki. Przez to są niebezpieczne, nigdy nie wiemy, czego one nagle się przestraszą: własnego cienia, tego, że nagle zaświeciło słońce, czy listka spadającego z drzewa. A Lucynka jest inna. Jak zobaczy coś, czego normalny koń się boi, to musi pójść i sprawdzić co to jest. chodzi za mną krok w krok, trochę jak pies i jest strasznie pazerna na jedzenie, więc zagląda w okna, co z żadnym poprzednim koniem mi się to nie zdarzyło.
Mieszkają z tobą dwa konie i dwa ogromne dogi. Skąd ta rasa?
– Tak, błękitna suka Asia i czarny pies Demo. I znów: dogi to spełnienie marzeń z dzieciństwa. Ja nie chciałam mieć psa, ja chciałam mieć doga. Tak się stało. Moje psy budzą respekt, czuję się z nimi bezpieczna. Doskonale dogadują się z konikami.
Czego się w życiu trzymasz?
– Staram się czuć i słuchać swojej intuicji.
Co w życiu jest ważne?
– Miłość. Cały wszechświat, który jest energią miłości. Świat, czyli Bóg. Bóg jest miłością. To nadużywane słowo, ale myślę, że Bóg jest w każdym z nas i we wszystkim, co tutaj jest. Jesteśmy ze sobą połączeni. Wszyscy i wszystko. Ja tak postrzegam świat. Teraz wszyscy chcą mieć i wiedzieć, myślę, że ważniejsze jest, byśmy czuli.
A ty jesteś szczęśliwa?
– Tak.