Hit ostatnich dni to pieniądze do jedzenia. Pałaszują je z zachwytem dzieciaki ze Szkoły Podstawowej nr 4 w Zamościu. Za 20 złotych płaci się 50 groszy. Co to takiego?
Mali klienci to potwierdzają. - Kupuję tu chipsy albo takie psikacze, co pryskają kwaśnym sokiem - mówi Arek z trzeciej klasy w SP nr 2. - Gdyby były owoce, kupowałabym banany, pomarańcze, jabłka - zapewnia tymczasem 12-letnia Magda. - Owoce już tu sprzedawaliśmy, ale w ogóle nie schodziły. Wszystko gniło - przekonuje Zofia Gancarz, która prowadzi sklepik w "dwójce”, po czym podaje dzieciakom kolejne paczki ziemniaczanych chrupek. Do nabycia są tu także kolorowe napoje, ale soków owocowych nie ma. - Bo są za drogie. Dziecko ma złotówkę i chce się za nią i najeść, i napić - wyjaśnia sklepikarka. - Czasem tato mi mówi, żebym sobie bułkę kupił, a ja kupuję, co chcę, czyli chipsy i oranżadki - zwierza się 10-letni Maciek. I chyba tylko w sklepiku zamojskiego Gimnazjum nr 2 chipsów mogłoby nie być wcale. - Najlepiej schodzą nam napoje, ale także bułki i placki z pieczarkami - twierdzi handlująca tu Maria Kierepka.
Co na to specjaliści od żywienia dzieci? - Te wszystkie żelki, oranżadki, chipsy i cukierki zawierają dużo węglowodanów. W ogóle nie ma w nich natomiast białka, wapnia, ani żadnych składników odżywczych. Dzieci objadają się nimi w szkole, popołudnia spędzają przed komputerami i nie mają gdzie tych pustych kalorii spalać - mówi Grażyna Maruszak, dietetyczka z Sanatorium Rehabilitacyjnego dla Dzieci w Krasnobrodzie i w takim właśnie żywieniu widzi główną przyczynę, coraz powszechniejszej wśród polskich dzieci otyłości.