Zaalarmowała nas pani Maria. Od kilku dni pomagała ludziom nocującym w prywatnym szalecie przy bialskiej ul. Kolejowej. Przerażona ich widokiem nosiła im bułki, kaszankę, ciepłą zupę i gorącą herbatę. Podobnie czyniła też mieszkająca niedaleko pani Krystyna.
- On nie da rady chodzić. Przynosimy mu herbatę i zupę. Pomagają sąsiadki. Leszek dostanie gorące jedzenie. Trzeba mu pomóc, on sam nie wstanie. To jest mój przyjaciel. Ja nie chcę go zostawić. Na rozgrzewkę było pite. Spisali nas funkcjonariusze ze Straży Miejskiej i odjechali - mówi Ryszard.
Główny "lokator” szaletu spokojnie podchodzi do swojej sytuacji. - Mam tu dwie kołdry. Do Siedlec bym przeszedł. W bialskiej noclegowni nie zostanę. Mam tam dwóch wrogów Różnie się może skończyć spotkanie z nimi - przyznaje Leszek K. Przez kilka dni upiera się i koczuje w legowisku na starym tapczanie wstawionym do nie ogrzewanej komórki.
Nie pomagają ostrzeżenia strażników, ani sąsiadek, aby mężczyzna nie szafował swoim życiem. Woli żyć i nocować w melinie.
Wreszcie po tygodniu Artur Żukowski, komendant Straży Miejskiej mówi nam, że strażnikom udało się dotrzec do administratora budynku i zabezpieczyć komórkę przy szalecie, aby nie koczowali tam alkoholicy. - Najpierw wyłamali drzwi. Udało się nam je zamknąć i zabezpieczyć. Ciągle na K. czeka miejsce w noclegowni. On jednak odmawia. Woli spać w blokowych piwnicach przy ul., Kolejowej, skąd musimy go wypędzać po interwencjach mieszkańców - mówi Artur Żukowski.
Pani Maria przyznaje, że dzięki naszej interwencji, wreszcie alkoholicy nie koczują przy szalecie. Pomieszczenie zostało zamknięte na kłódkę. Kobieta ma nadzieję, że K. przeżyje tę zimę. Nasze rozmówczynie podkreślają, że źle się dzieje, iż w Białej Podlaskiej nie ma wolontariatu, który zająłby się ratowaniem ludzi przed zamarznięciem. •