Puste szklane witryny, kartki z napisami „wynajmę”, zaciągnięte zewnętrzne rolety – tak wygląda coraz więcej lokali po prężnie funkcjonujących do niedawna sklepach
– Kiedy Narutowicza tętniła życiem? Wie pani, że już nie pamiętam – słyszę w jednym ze sklepów jubilerskich. – Pięć lat temu? W sumie to i cztery lata temu też było dobrze. Teraz jest tragedia. Pustawo zaczęło się robić jeszcze przed koronawirusem, ale to tak pomału się zaczynało. A potem była epidemia i zamknięcie. Ludzie nie brali ślubów, nie zaręczali się, nie było dużych imprez. Obrączki i pierścionki, czyli to, na czym był największy handel, leżą. Od półtora roku cieszę się, jak w miesiącu wyjdę na zero. Częściej dokładam.
Czy zrezygnuje z prowadzenia firmy?
– Co miesiąc mam nadzieje, że coś się ruszy. Teraz liczę, że wiosną będzie lepiej. Po raz kolejny mam nadzieję, że ten wirus jest już w odwrocie – na twarzy wykwita zgryźliwy uśmiech.
Radości nie widać też w jednym z kilku sklepów z sukniami ślubnymi. Kiedy wchodzę, wychodzą z niego akurat dwie młode kobiety.
– To była jedyna zaplanowana na dziś przymiarka – słyszę w sklepie. – Tradycyjnie już po nowym roku to mamy taki martwy sezon. Śluby ruszają dopiero w Wielkanoc, ale z suknią nikt nie czeka na ostatnią chwilę. Dlatego to będzie dla nas prawdopodobnie kolejny zmarnowany rok.
Kiedyś tu był ruch
Wkrótce zamknięty zostanie także jeden z ciuchlandów przy Narutowicza. Ten, który działał „od zawsze”. Do końca trwać będą obniżki, a do sprzedania pozostało jeszcze całkiem dużo rzeczy. Większość to rzeczy z metkami.
– Tu u nas na ulicy to było swojego czasu bardzo dużo ciuchlandów. Jak się szło od Victorii w górę to do placu Wolności można było do nich zachodzić i zachodzić. Teraz to już chyba ze trzy zostały. W tej dolnej części ulicy to już nic nie ma – mówi starsza mieszkanka ulicy. – Tutaj to tak wygląda, że często najpierw pojawia się kartka, że zamknięte do kiedyś tam. A potem przyjeżdża samochód i zabierają meble. Tak było do niedawno z bankiem. Najpierw była kartka, a potem nie było już nic.
– Pani jest z Lublina? Wyobraża sobie pani żebyśmy tu tak kiedyś stali na ulicy i nikt by na nas nie wpadał? Tu tłok był. Ruch. Ciężko było stanąć, żeby ktoś na nas nie wpadał – mówi pan Roman, mieszkaniec kamienicy w jednym z podwórek.
– O godzinie 15.20 to ruch był i tłok straszny. I urzędników było mnóstwo na przystankach i studentów wracających. A teraz? Pusto – słyszymy w sklepie z ubraniami.
Bo brakuje studentów
– Ruch robili studenci. Dopóki byli, wszystko w miarę sprawnie funkcjonowało. Siedzieli w restauracji. Robili ksero. Kupowali japońskie słodycze – mówi inna mieszkanka ulicy. – A potem poszli na zdalne. Zresztą niedługo w ogóle znikną z Narutowicza, bo pedagogika będzie się przenosiła. I jaki efekt? Teraz restauracji nie ma. Podobno w lutym miała w tym miejscu ruszyć naleśnikaria i też nic się nie dzieje. Jedno ksero całkiem zamknięte. Ten sklep japoński to jeszcze jakoś się trzyma. Z nowości to jeszcze barber się otworzył i chyba dwa studia tatuażu, ale to już nie powiem, jak im się powodzi. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tam wchodził.
Spadek liczby klientów z brakiem studentów wiążą przede wszystkim także przemiłe ekspedientki sklepu piekarniczego.
– Jest bardzo źle – przyznają. Szacują, że w ostatnich latach ruch zmniejszył się o połowę. – Przede wszystkim nie ma studentów. I wychodzili w trakcie zajęć po coś do zjedzenia. I stancje tu wynajmowali. Ruch był, gwar, klienci. Ale przy Narutowicza to mieszka jednak przede wszystkim dużo starszych ludzi. Jesteśmy tu od lat. Znałyśmy ich doskonale. W ostatnim czasie wiele tych naszych stałych klientów umarło. Przykro jest.
Spadku liczby klientów nie wytrzymał sklep mięsny. Działał tylko do końca roku.
– On też był tu od zawsze i warzywniak był, i życie było. A teraz pusto jak na wsi, a to przecież centrum miasta – mówi pan Roman.
– Czy na Narutowicza wróci życie? – pytam
– Kiedyś pewnie wróci, tylko nie wiem, czy my do tego doczekamy – podsumowuje mężczyzna.